Blog podróżniczy o Hiszpanii i okolicach.

niedziela, 13 marca 2011

Miłość cz.2

Po wygodnej i szybkiej podróży pociągiem (której większość przespaliśmy) znaleźliśmy się w Granadzie. Na powitanie spotkała nas niezbyt przyjemna niespodzianka, gdyż zostaliśmy wylegitymowani, a nasze dane zostały sprawdzone przez policję. Dopiero po dopełnieniu tej "formalności" mogliśmy się udać na wędrówkę po mieście. Na jej początku, zgodnie ze starą łacińską maksymą: "Si fueris Romae, Romano vivito more" ("Będąc w Rzymie, żyj na sposób rzymski") poszliśmy na śniadanie do jednej z typowych kafejek, w których wielu Hiszpanów zaczyna swój dzień pracy. Kawa wypita z samego rana smakowała wyśmienicie, ale absolutną rewelacją okazał się sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy podany do kanapki. Tak posileni udaliśmy się w kierunku centrum miasta, na poszukiwanie punktu informacji turystycznej. Po krótkim spacerze dotarliśmy na Plaza de Santa Ana, gdzie odnaleźliśmy wspomniane miejsce i zupełnym przypadkiem znaleźliśmy się na początku trasy wiodącej przez Albaicin, opisanej w naszym przewodniku. Wyposażeni w odpowiednie mapy ruszyliśmy na zwiedzanie tej niegdyś muzułmańskiej dzielnicy, której meczety zostały przemienione na kościoły, a mieszkańcy (na przełomie XV/XVI wieku) postawieni przed wyborem ochrzczenia się lub opuszczenia Granady. Początkowo szliśmy wąską drogą prowadzącą w sąsiedztwie wielu ze wspomnianych powyżej świątyń, kamienic o różnobarwnych fasadach (często ze śladami polichromii) oraz malowniczych mostów, przerzuconych przez pobliski strumień.
Meczet przebudowany na kościół.
Po dojściu do małego placu, nad którym górowały obwarowania Alhambry zaczęliśmy piąć się w górę. Po drodze mijaliśmy charakterystyczne dla Albaicin pobielane budynki.W ten sposób, błądząc wąskimi uliczkami i zaułkami dotarliśmy do punktu widokowego usytuowanego koło kościoła św. Mikołaja. Jak na dłoni było stamtąd widać obszar dawnej Granady, niegdyś jednego z największych miast Europy, a dziś znajdującego się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. 
Po zejściu z Albaicin i długim, ale wyjątkowo przyjemnym (mimo siąpiącego deszczu), błądzeniu po mieście dotarliśmy do mieszkania Ani. Wreszcie mogliśmy odpocząć w cywilizowanych warunkach, przygotować olbrzymi obiad i wymienić się uwagami na temat erazmusowego życia w różnych częściach Hiszpanii.

Późnym popołudniem zebraliśmy się na dalsze zwiedzanie miasta. Naszym celem była  wybudowana w stylu gotycko - renesansowym katedra. Przyznam, że w swoim dotychczasowym życiu nigdy nie widziałem tak olbrzymiego kościoła - jego gabaryty naprawdę robią wrażenie! Gorzej natomiast prezentuje się jego wnętrze o przyciężkawej, przytłaczającej formie.

Olbrzymia katedra.

Po zwiedzeniu katedry ruszyliśmy do Alhambry, żeby kupić bilety wstępu na następny dzień i uniknąć stania długich w kolejkach do kas. Niestety, kiedy wspięliśmy się już na wzgórze na którym usytuowana jest twierdza, okazało się, że rezerwacje przyjmowane są tylko i wyłącznie drogą internetową i telefoniczną i żadne prośby ani perswazje z naszej strony nie były w stanie tej sytuacji zmienić. (Później okazało się, że żadna z wymienionych opcji zdobycia wejściówek nie działa poprawnie i jedynym sposobem na wejście i tak jest "odstanie" odpowiedniej ilości czasu w kolejce). Wracaliśmy niepocieszeni, a jedyną rzeczą która w pewien sposób wynagrodziła nam naszą wieczorną "wspinaczkę" był widok pięknie podświetlonych murów i wież Alhambry. Resztę wieczoru spędziliśmy paląc sziszę w polsko-amerykańskim towarzystwie i pijąc piwo w niezwykle klimatycznej knajpie, przy dźwiękach starych kawałków The Offspring, Nirvany i hiszpańskim (e)ska.(od którego to słowa pochodzi tytuł całego bloga ;-).

Po spędzeniu nocy w komfortowych warunkach (każdy z nas miał własne łóżko!) po raz kolejny "zaatakowaliśmy" Alhambrę... z odrobinę lepszym skutkiem, jednak nie do końca satysfakcjonującym. Otóż udało nam się kupić bilety, ale na popołudnie... Korzystając z wolnej chwili zeszliśmy do miasta i udaliśmy się do przepięknej gotyckiej kaplicy - Capilla Real - będącej częścią katedry. Kaplica Królewska jest miejscem pochówku Ferdynanda i Izabeli - władców Hiszpanii, którzy w 1492 roku dokończyli dzieła rekonkwisty podbijając Granadę. Znajdują się też tam pochówki ich córki Joanny Szalonej oraz jej męża Filipa Pięknego. Poza przepięknym sarkofagiem wspomnianych władców w kaplicy można oglądać sztandary, arcydzieła złotnictwa, regalia królewskie, a także obrazy takich malarzy jak: Rogier van der Weyden, Sandro Botticielli czy Hans Memling.
Artyści uliczni przed katedrą.

Po krótkim pobycie w mieszkaniu i długim spacerze przez nieznane uliczki Albacin dotarliśmy do Alhambry. Tym razem nic już nam nie przeszkodziło w wejściu na jej teren i spacerze alejkami prowadzącymi do zabytków z czasów islamskich i chrześcijańskich.
Alhambra została zbudowana przez ostatnich muzułmańskich władców Granady. Na jej terenie znajdują się rozległe ogrody, twierdza i potężne mury obronne oraz Generalife, czyli letnia rezydencja emira. Jest tam również pałac władcy "imperium, w którym nigdy nie zachodziło słońce" - Karola V z dynastii Habsburgów, wybudowany już w czasach, gdy Granada znajdowała się w chrześcijańskich rękach. Twierdza i pałac zrobiły na mnie umiarkowane wrażenie. Ta pierwsza z racji dosyć ascetycznego stylu w jakim ją wybudowano, natomiast pałac cesarski ze względu na brak oryginalnych wnętrz. Za to Generalife - wręcz przeciwnie. Lekkie, arabskie budownictwo, bogactwo zdobień na ścianach, odpowiednie skomponowanie architektury z roślinnością, liczne oczka wodne - wszystko to czyniło rezydencję świetnym miejscem do życia i odpoczynku.

Po wizycie w Alhambrze nastał czas na szybkie pakowanie i drogę powrotną do Almerii....

Człowiek zakochany nigdy nie jest obiektywny w stosunku do obiektu swoich uczuć - bez względu na to czy jest to druga osoba czy ....miasto ;-). Z tego względu poniższa opinia jest pewnie mocno wyidealizowana, ale... Dla mnie Granada byłaby idealnym miejscem do życia. Stanowi niesamowite wręcz połączenie wszystkiego, co cenię. Wszędzie dookoła jest się tam otoczonym historią, co nie czyni jednak miasta skansenem Na każdym wręcz kroku czuje się wielokulturowość . Architektura jest zróżnicowana, jednak doskonale ze sobą współgra. Miasto jest położone na wzgórzach i pełne jest przepięknych uliczek, a układ urbanistyczny jest radośnie chaotyczny. Mimo sporej liczby mieszkańców nie czuć tam atmosfery pośpiechu. Na murach często widać estetyczne graffiti, wlepki i plakaty alternatywnych koncertów, a wszędzie pełno jest knajp wśród których absolutnie każdy znajdzie miejsce dla siebie. Dodatkowo miasto otaczają góry, jednak w ciągu dwóch godzin można się z niego dostać nad ciepłe morze. Jeżeli istnieje coś takiego jak "duch miejsca" to Granada zdecydowanie go posiada.

Będąc już w Almerii zostawiliśmy bagaże u naszych sympatycznych, couchsurfingowych gospodarzy i poszliśmy na plażę. Pijąc wino, podziwiając taniec i niesamowity wręcz śpiew ludzi znajdujących się w pobliżu nas odpoczywaliśmy po dniu pełnym pozytywnych emocji.

Następnego dnia znów zerwaliśmy się skoro świt, marznąc przy okazji niesamowicie, gdyż mieszkanie w którym spaliśmy było pozbawione ogrzewania. Lekko skostniali dostaliśmy się jednak na lotnisko i wsiedliśmy w samolot, którym przetransferowaliśmy się do Madrytu. Tam, po krótkim spacerze po mieście włożyliśmy się w parku (zwanym nomen omen "parkiem rencistów") i wygrzewaliśmy się na słońcu. Odbyliśmy też ciekawą rozmowę z nielegalnym imigrantem z Bangladeszu, który przy okazji sprzedawania Coli opowiedział nam historię swojego życia i...  po raz kolejny zostaliśmy wylegitymowani przez policję. Nie odmówiliśmy też sobie przyjemności zrobienia kanapek pod muzeum Reina Sofia, czym wywołaliśmy małą sensację wśród znajdujących się tam ludzi. Wieczorem natomiast wsiedliśmy w autobus do Ciudad Real, w którym wymienialiśmy się wrażeniami z podróży i oczywiście planowaliśmy, kiedy wrócimy do magicznej Granady.

Street art.

P.S. Jeszcze raz wielkie dzięki za gościnę Aniu!

sobota, 12 marca 2011

Miłość cz.1

Jeśli autostop jest genialnym rozwiązaniem dla ludzi chcących podróżować niedrogo i na krótkich trasach (lub mających dużo wolnego czasu na przemierzanie większych odległości), tak na dłuższych dystansach znakomicie sprawdzają się tanie linie lotnicze. Sprawiają one, że podniebne podróże, niegdyś będące domeną ludzi lepiej sytuowanych, dziś są w zasięgu finansowym szerszej liczby osób. Niesamowite promocje, w których szczególnie celuje jeden z irlandzkich przewoźników doprowadzają często do niewyobrażalnych kiedyś sytuacji. Zdarza się, że podobny dystans bardziej opłaca się, ze względów finansowych i czasowych, przemierzyć na pokładzie samolotu niż autokarem lub pociągiem. Gdy więc okazało się, że bilety na loty "tam i z powrotem" z Madrytu do Almerii  kosztują 22 euro, po szybkiej konsultacji z wikipedią na temat walorów tego ostatniego miasta podjęliśmy decyzję - lecimy!

Podróż rozpoczęliśmy od długiej, prawie trzygodzinnej jazdy autokarem, który na trasie Ciudad Real - Madryt objeżdża liczne wioski La Manchy. Miejscowości, zarówno te które już odwiedziliśmy podczas wcześniejszych wojaży, jak i te które widzieliśmy po raz pierwszy wydawały nam się dziwnie znajome. W prawie każdej z nich bowiem znajdował się pomnik Don Kichota, masywny kamienny kościół, architektonicznie niewiele się różniący od świątyń w innych "pueblach" i stojące w reprezentacyjnych miejscach "rzeźby" z powykręcanego w abstrakcyjne kształty metalu o nieznanej mi symbolice. Reprezentowały też podobny styl budownictwa, co sprawiło, że byliśmy tylko bardziej zadowoleni z faktu, że wreszcie udajemy się w dalsze, niż w "nasze" okolice.

Po dotarciu do Madrytu udaliśmy się metrem do centrum miasta. Kontynuując moją prywatną, podróżniczą tradycję, polegającą na przygotowywaniu lub spożywaniu własnych posiłków w najbardziej reprezentacyjnych punktach odwiedzanych miejsc, zjedliśmy kanapki na madryckim Plaza Mayor (który de facto jest olbrzymim dziedzińcem budynku zwanego Casa de la Panaderia) i poszliśmy na krótki spacer po mieście. Przeszliśmy koło imponującej katedry i podziwialiśmy potężną, szarą bryłę Pałacu Królewskiego, który w świetle reflektorów prezentował się bardzo dostojnie. Podeszliśmy też do pobliskiego Plaza de Espania, gdzie poza dużą ilością policji, natrafiliśmy na stojące na postumencie, znajome sylwetki błędnego rycerza i jego giermka.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy do jednego ze znajdujących się w okolicach Pałacu barów, aby się trochę ogrzać. W tym prowadzonym przez Kubańczyków miejscu, po zamienieniu dosłownie dwóch zdań, jeden z gości powitał nas słowem, które fonetycznie dało by się zapisać jako "tszeszcz" i na dodatek wyciągnął książkę zatytułowaną "El polaco en 4 semanas"("Polski w 4 tygodnie"). Okazał się sympatycznym Peruwiańczykiem, którego była dziewczyna wraz z ich trzyletnią córeczką mieszkają w Gliwicach. Przeprowadziliśmy z nim długą rozmowę, na temat zawiłości języka polskiego i ... "prowokacji gliwickiej" z 1939 roku, która bardzo ciekawiła naszego rozmówcę, a równocześnie zamieniliśmy parę słów z jednym ze starszych barmanów, winiącym za wszelkie nieszczęścia Hiszpanii  imigrację. Gdy zapewniliśmy go, że przyjechaliśmy na studia, nie do pracy odetchnął z wyraźną ulgą ;-)

Po jakimś czasie trafiliśmy do kolejnej knajpy (tym razem z prowadzonej przez Meksykanów), gdzie mieliśmy wyjątkowe szczęście trafić na promocyjne ceny na wszystkie posiłki i napoje W ten sposób, w wielojęzycznym tłumie, w samym centrum Madrytu zjedliśmy posiłek w zbliżonej do krakowskiej cenie. Nasze wizyty w barach odwlekały jednak w czasie rzecz nieuniknioną - nocleg na madryckim lotnisku.

Po kolejnej podróży metrem (podczas której spotkaliśmy dwójkę Hiszpanów poprzebieranych karnawałowo za... toaletę i gejszę) dotarliśmy do lotniska Barajas, które ze względu na swoje gigantyczne rozmiary jest w stanie obsługiwać zarówno loty europejskie, jak i międzykontynentalne. Poznaliśmy tam grupkę sympatycznych Amerykanów, podobnie jak my lecących do Almerii, a przebywających w Hiszpanii na kursie językowym. (Swoją drogą natykaliśmy się na przedstawicieli tej nacji dosłownie na każdym kroku w Madrycie). Pół nocy spędziliśmy na graniu w amerykańskie gry karciane, po czym zmorzył mnie sen i podobnie jak setki innych pasażerów czekających na ranne loty wyłożyłem się na wolnym skrawku podłogi. Nie spałem nawet godziny, gdy obudził mnie Maciek z pytaniem: "Co Ty na to, żebyśmy pojechali do Granady? Amerykanie mówią, że można się tam szybko dostać z Almerii". "Jasne" odpowiedziałem po paru sekundowym zastanowieniu "jeśli w ciekawe rzeczy w Almerii da się zobaczyć w pół dnia - nie ma sprawy". Jak się okazało, była to jedna z najszybszych, ale i najlepszych decyzji jakie kiedykolwiek podjąłem.

Jakoś przewegetowaliśmy do naszego lotu... Dopóki można było spać nie było tragicznie, jednak w pewnym momencie ochrona zaczęła budzić leżących pokotem ludzi i ok. 5 - 6 nad ranem znajdowaliśmy się w stanie który był mieszanką półsnu, zmęczenia i ogólnego zniechęcenia (opisując ten stan w bardzo łagodnych słowach). Nie lepiej było po wejściu na pokład, gdyż linie lotnicze, z których usług korzystaliśmy zapewniają podobną przestrzeń na nogi swoim wysokim pasażerom, jak kierowcy kursujących na podmiejskich trasach busików. No cóż, przynajmniej, jeden i drugi środek transportu jest tani... ;-)

Całe zmęczenie jednak odeszło w niepamięć, gdy wylądowaliśmy, poczuliśmy temperaturę powietrza i zobaczyliśmy błękitne morze, nad którego brzegiem jest usytuowane lotnisko! Widok roztaczający się z płyty lądowiska był kapitalny! Tuż po wyjściu z budynku portu lotniczego zobaczyliśmy wyjątkowo elegancki samochód, którego właściciel właśnie odwiózł swoją żonę i zbierał się do odjazdu. Takiej okazji nie mogliśmy przepuścić - zaskoczony przez nas kierowca, mocno zdezorientowany całą sytuacją nie odmówił naszej prośbie podwiezienia do centrum miasta. Jak sam później przyznał z rozbrajającą szczerością "Gdybym zobaczył was na poboczu drogi, w życiu bym się nie zatrzymał".

Po pożegnaniu z naszym kierowcą ruszyliśmy w stronę mieszkania Hiszpana, który w ramach couchsurfing-u miał nam zapewnić nocleg. Po chwilowym błądzeniu w poszukiwaniu przejścia przez tory kolejowe (Almeria jest nimi "przecięta" na pół, a w całym, niemałym mieście są raptem trzy lub cztery kładki) weszliśmy na długą aleję, obsadzoną po obu stronach dającymi cień drzewami, prowadzącą wprost na nadmorską promenadę. Będąc już na plaży nie wahaliśmy się długo i wskoczyliśmy do morza. Woda była lodowata, ale satysfakcja z możliwości kąpieli w marcu - bezcenna! Czas do pojawienia się naszego gospodarza upłynął nam na wizycie w chińskiej knajpie, (gdzie zamiast spodziewanej dużej porcji i małego rachunku dostaliśmy mały posiłek i duży rachunek) wylegiwaniu się na plaży i podziwianiu panoramy wciśniętej między morze, a potężne góry Almerii.

Po paru beztrosko spędzonych godzinach przyjechał nasz gospodarz - po pozostawieniu bagaży i krótkiej rozmowie wyruszyliśmy z nim na zwiedzanie miasta. Po spacerze nadmorską promenadą dotarliśmy do miejsca świadczącego o ciekawej historii Almerii, będącej niegdyś miastem górniczym.Tuż nad samym morzem znajdowała się bowiem konstrukcja, zaprojektowana przez samego Gustawa Eiffel'a, pozwalająca zrzucać transportowany z kopalni urobek bezpośrednio z wagonów kolejowych na statki cumujące przy nabrzeżu. Pod nią umieszczono pomnik żołnierzy walczących po republikańskiej stronie w hiszpańskiej wojnie domowej z lat 1936 - 1939, którzy zginęli w hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Znaleźli się w nich w wyniku niezwykle pechowego zbiegu okoliczności - po klęsce w walce przeciwko nacjonalistom generała Franco, republikańscy żołnierze, reprezentujący bardzo często poglądy komunistyczne, uciekali  przed represjami przez północną granicę Hiszpanii. Ci którzy dostali się w ręce władz francuskich byli zamykani w obozach internowania. Po zajęciu Francji przez Niemców w 1940 roku znalazły się one w rękach nazistów, wspierających generała Franco...

Konstrukcja Eiffla i pomnik ofiar obozów koncentracyjnych.
Historia hiszpańskiej wojny domowej towarzyszyła nam też w dalszej części wędrówki. Po przejściu reprezentacyjną aleją miasta i krótkiej wizycie na arkadowym dziedzińcu szkoły aktorskiej dotarliśmy pod katedrę. Renesansowa konstrukcja, przypominająca swoim kształtem twierdzę, do dziś nosi ślady ostrzału przez niemieckie okręty, przeprowadzonego w 1937 roku. Naziści, którzy oficjalnie nie brali udziału w wojnie, w istocie uczestniczyli w niej bardzo aktywnie, traktując Hiszpanię jako poligon doświadczalny dla nowych rodzajów broni. Doświadczenia zdobyte chociażby podczas nalotu na Guernicę (zrównanej z ziemią przez niemieckie lotnictwo i będącej tematem słynnego obrazu Picassa) wykorzystane zostały przez III Rzeszę podczas II wojny światowej nad Warszawą, Rotterdamem czy Londynem. Innym świadectwem przypominającym wojnę były portrety zamordowanych duchownych znajdujące się we wnętrzu świątyni. Zbrodnia ta obciąża z kolei stronę republikańską konfliktu i potwierdza opinię, że najbardziej brutalne i krwawe są wojny domowe.

Fasada katedry.
Spod katedry ruszyliśmy w stronę zabytku pamiętającego dużo dawniejsze od opisywanych czasów. Pnąc się w górę wąskimi uliczkami, pomiędzy malowniczymi domami dzielnicy cygańsko-arabskiej dotarliśmy do Alcazaby - twierdzy od ponad tysiąca lat górującej nad Almerią.Wybudowana przez muzułmanów i rozbudowywana przez władców katolickich, mimo uszkodzeń spowodowanych przez trzęsienie ziemi do dziś robi imponujące wrażenie. Potężne mury i wieże obronne, dobrze utrzymane ogrody i piękny widok na miasto i morze czynią to miejsce wyjątkowo atrakcyjnym dla turystów.




Jeżeli trasa zaproponowana przez naszego gospodarza i opowieści, którymi nas raczył podczas zwiedzania były bardzo ciekawe to warunki, w których mieliśmy spędzić noc były skandaliczne. Ładne mieszkanie typu studio zostało doprowadzone do takiego stanu, że z powodu brudu trudno było rozpoznać oryginalny kolor umywalki w łazience, piętrząca się w części kuchennej sterta naczyń i plastikowych pojemników wydawała się szykować do inwazji na część mieszkalną, a smród wydobywający się z toalety był wprost nie do zniesienia. Przy wejściu walały się opakowania po prezerwatywach, co przy podejrzanie bliskich stosunkach jakie łączyły naszego gospodarza z dziewczyną, którą przedstawił jako swoją "kuzynkę" i jego specyficznym sposobie bycia sprawiały bardzo nieciekawe wrażenie. Dopełnieniem tej dosyć dziwacznej  sytuacji było miejsce jakie zaproponowano nam do spania. Jedno łóżko dla dwóch mężczyzn jest dla mnie z samej natury rzeczy sytuacją wybitnie niekomfortową, a kiedy jest ono jeszcze wąskie... bez komentarza. Na szczęście (bądź nieszczęście) przyszło nam spać, czy raczej gnieść się na nim tylko około 3 godzin. Długo nie mogliśmy zasnąć dzięki naszemu gospodarzowi i jego "kuzynce", którzy kompletnie nie przejmując się naszą obecnością, włączyli konsolę i do późnej nocy grali w ambitną grę polegającą na mordowaniu zombies... Natomiast rano zerwaliśmy się już o 4.30, żeby bez żalu opuścić zapuszczone mieszkanie i pomaszerować na pociąg mający nas dowieźć do Granady!

CDN.

"Wieszanie plakatów zabronione"

środa, 9 marca 2011

Słowiański wypad w poszukiwaniu słońca.

Zawsze zastanawiałem się dlaczego nasi słowiańscy przodkowie wybrali na miejsce do życia właśnie obszary Europy środkowej. Dlaczego nie ruszyli całą swoją masą na tereny Bałkanów? Panuje tam zdecydowanie lepszy klimat! Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, aby swój dzień zaczynać od herbaty wypijanej z widokiem na Jezioro Ochrydzkie czy Bokę Kotorską. Czy Słowianie nazwani później zachodnimi (ze względu na podobne języki i miejsce zamieszkania) lubili chłód i nie przepadali za podróżami? Nie znam odpowiedzi na to pytanie... Wiem natomiast, że paręnaście wieków później reprezentanci trzech zachodniosłowiańskich narodów: czeskiego, słowackiego i polskiego zadali zdecydowany kłam temu twierdzeniu i wyruszyli w podróż w poszukiwaniu słońca ;-)

Celem naszej mocno sfeminizowanej, słowiańskiej grupy stały się ruiny zamku Alarcos de Calatrava, oddalone ok 8 km od Ciudad Real. Ze względu na piękną pogodę postanowiliśmy pokonać ten dystans na piechotę. Po spotkaniu na Plaza Mayor, kierując się mapą i drogowskazami ruszyliśmy. Początkowo przemierzyliśmy peryferyjne dzielnice Ciudad Real, aby po dłuższej chwili dojść do granic miasta. Tam zeszliśmy na pobocze drogi szybkiego ruchu i rozbici na dwu-, trzyosobowe grupki pomaszerowaliśmy w kierunku celu. Naszą obecnością wzbudzaliśmy nie lada sensację wśród hiszpańskich kierowców. Akompaniowali nam oni podczas całej drogi dźwiękiem klaksonów, komplementując w ten oryginalny sposób urodę moich towarzyszek podróży.
Po drodze mieliśmy okazję obserwować typowe podmiejskie krajobrazy: sady, pola, czy też pozagradzane rezydencje. W oddali natomiast było widać zielone wzniesienia wyraźnie odcinające się na tle błękitnego nieba La Manchy.

Po około półtorej godziny marszu i krótkim podejściu na zamkowe wzgórze dotarliśmy do celu. Widok który nam się ukazał był świadectwem bardzo burzliwej historii zamku Alarcos de Calatrava - liczne zawirowania dziejowe sprawiły, że nie został z niego omalże kamień na kamieniu. Z kształtu zachowanych fundamentów trudno było wywnioskować o przeszłym kształcie lub potędze twierdzy, gdyż dostępu do nich broniła siatka, a żaden z przewodników niestety nie posługiwał się językiem angielskim, żeby chociaż słownie dać nam wyobrażenie na temat wyglądu zamku. Jedynym obiektem na wzgórzu który się zachował do naszych czasów był kościół z XIII/XIV wieku, wybudowany w stylu mudejar, który jednak bardziej kojarzył mi się z rzymską willą niż architekturą sakralną. Po dokładnym zwiedzeniu tego obiektu nie zostało nam nic innego jak tylko robienie niezliczonej ilości zdjęć, podziwianie krajobrazów i opalanie się.

Wzgórze zamkowe.
Fundamenty budowli dostępne za opłatą tylko z hiszpańskojęzycznym przewodnikiem.
 
Kościół na wzgórzu zamkowym.
 

Po długim wylegiwaniu się na słońcu ruszyliśmy w drogę powrotną. Część dziewczyn postanowiła łapać stopa co udało im się w ciągu dosłownie minuty (wspominałem już że hiszpańscy kierowcy lubią słowiański typ urody? ;-), a reszta naszej grupy udała się spacerowym krokiem w kierunku Ciudad Real. Już na miejscu spojrzeliśmy na jeden z ustawionych w centrum miasta termometrów - było 30 stopni :-) 

niedziela, 20 lutego 2011

Gdy Kopciuszek wychodzi, zaczyna się fiesta!

Temat różnic międzykulturowych stał się modny parę lat temu przy okazji bojów o integrację naszej kochanej Ojczyzny z Unią Europejską. Przeciwnicy akcesji przywoływali argumenty o możliwym zatraceniu naszego "unikalnego, polskiego charakteru", o brukselskich urzędnikach chcących "zrobić kuku naszej narodowej wierze przez szatańskie wersety ukryte w Harrym Potterze" ;-) i tym podobnych, czekających na nas "zagrożeniach". Nic takiego się jednak nie stało, co można było przewidzieć patrząc na przykład Hiszpanii, która w Unii jest już od lat osiemdziesiątych. Odrębność obyczajowa ma się tutaj dobrze i nie widać, aby Hiszpanie wyrażali nadmierną chęć czerpania wzorców od innych, unijnych narodów. (Tak na marginesie to uważam, że na upodabnianie się pewnych aspektów życia w całej Europie większy wpływ niż integracja polityczna kontynentu ma rozwój mass mediów i jest to proces nieunikniony, czy nas to cieszy czy nie).

Co więc wyróżnia Hiszpanów i co zaskoczyło mnie, osobę przyzwyczajoną do polskich warunków?

Pierwszą rzeczą jest prawie kompletny brak agresji i poczucie bezpieczeństwa na ulicach. Wielokrotnie zdarzało mi się wracać w środku nocy i nigdy nie byłem świadkiem ani uczestnikiem żadnych niebezpiecznych sytuacji. Podobnie wygląda sytuacja w klubach, za sprawą czego rola ochroniarzy sprowadza się tu do otwierania drzwi wchodzącym i wychodzącym oraz do ucinania pogawędek z osobami palącymi przed wejściem.

Drugą sprawą, do której nawiązałem powyżej jest restrykcyjny zakaz palenia, który sprawia, że chcąc wejść do baru/klubu trzeba się przeciskać przez stojący na zewnątrz tłum palących papierosy lub łatwo dostępny i tolerowany haszysz. Zakaz jest jednak przestrzegany... w godzinach otwarcia lokali. Po ich zamknięciu często można podejrzeć przez witrynę obsługę, która umila sobie czas po zakończonej pracy papierosem przy barze.

Inną kwestią jest, o której do baru się wychodzi. W porze, w której Polacy już dawno się bawią (lub właśnie robią sobie przerwę na zjedzenie naszej "narodowej" potrawy imprezowej, czyli kebabu), a Kopciuszek pośpiesznie opuszcza bal, Hiszpanie z wolna zbierają się do wyjścia. Powoduje to, że "fiesty" (często poprzedzone jeszcze tzw. "botellon", czyli legalnym, akceptowanym przez władze, piciem w wyznaczonym miejscu, na które schodzi się całe miasto)  przedłużają się do białego rana. To przesunięcie czasowe być może spowodowane jest dwugodzinnym okresem nieróbstwa i spania podczas dnia, czyli sjestą, podczas której załatwienie czegokolwiek w jakiejkolwiek, nawet najbardziej absurdalnej instytucji (patrz post: "Zamek antywłamaniowy") jest niemożliwe.

Hiszpanie są bardzo rodzinni, o czym przekonuję się co piątek, obserwując masowy exodus miejscowych studentów opuszczających Ciudad Real, aby dni wolne od nauki spędzić ze swoimi bliskimi. Ta skądinąd miła cecha ma jednak swoje minusy (przynajmniej z mojej perspektywy) - przez owo masowe opuszczanie miast akademickich od miesiąca nie udaje nam się znaleźć noclegu za pośrednictwem Couchsurfing (strony która skupia ludzi podróżujących i udostępniających za darmo miejsca do spania) w Toledo, gdyż większość potencjalnych goszczących... wyjeżdża do rodzin na weekend.  

Mistrzami kierownicy natomiast Hiszpanie nie są - widać to po co najmniej dowolnym stylu parkowania i luźnym podejściu do przepisów kodeksu drogowego. Co jednak wyróżnia tę nację na plus to brak agresji na drodze  - często widuję sytuację, gdy ktoś zostawia samochód na środku ulicy, żeby wyskoczyć do sklepu, a reszta kierowców spokojnie czekając na jej powrót wykazuje się kolejną hiszpańską cechą, czyli kompletnym brakiem pośpiechu. Warta odnotowania jest też niesamowita uprzejmość w stosunku do pieszych, którzy są zawsze przepuszczani, niezależnie czy przechodzą przez ulicę na pasach, czy w tzw. "miejscu niedozwolonym".

Ostatnią rzeczą, ale chyba najważniejszą jest otwartość Hiszpanów i chęć niesienia pomocy. Nie zdarzyła mi się sytuacja w której ktokolwiek odmówił by mi podania jakiejś informacji, czy zrobienia przysługi. Szczególnie widać to było po zachowaniu wożących nas kierowców, którzy często szli nam na rękę i podwozili w miejsca wygodne z naszego punktu widzenia, a niekoniecznie leżące na planowanej trasie ich przejazdu. W Hiszpanii prostsze też jest nawiązywanie kontaktów międzyludzkich - oprócz standardowego "Hola" (czyli "Cześć") prawie zawsze słyszy się "Que tal?", czy "Como estas?" (czyli "Jak się masz?"), które ułatwiają nawiązanie rozmowy nawet dwóch słabo znających się osób. Jednakże do konwersacji niemal zawsze niezbędny jest hiszpański, gdyż ze znajomością języków obcych jest tu kiepsko.

Powyższą notkę pisałem na podstawie moich obserwacji z Ciudad Real i okolicznych miejscowości, więc trudno mi powiedzieć na ile są one adekwatne dla całej Hiszpanii - z pewnością w ramach tak dużego państwa też mają miejsce różnice kulturowe. :-)
 
P.S. Pomarańcze są tu tańsze niż jabłka!

niedziela, 13 lutego 2011

Wycieczka nieortodoksyjna.

Jak na pewno zorientowaliście się po lekturze poprzednich postów staramy się podróżować za darmo. Przejechanie dziesiątek kilometrów bez opłat dostarcza wiele satysfakcji, daje okazję do posłuchania mnóstwa ciekawych opowieści, poznania interesujących ludzi (bo tacy zwykle zabierają autostopowiczów) i doświadczania często skrajnych emocji podczas wielominutowego lub nawet wielogodzinnego wyczekiwania na transport. Tym razem jednak postanowiliśmy uczynić małe odstępstwo od naszej zasady. W wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności nasi znajomi wybrali za cel swojej samochodowej wycieczki to samo miejsce, do którego my chcieliśmy dotrzeć za pomocą naszego "zwykłego" środka transportu. Dzięki temu za symboliczną kwotę mogliśmy się udać w mieszanym polsko-włosko-mołdawsko-tureckim towarzystwie na krótki wypad do parku narodowego Las Tablas de Daimiel.


Wspomniany park jest najmniejszym tego typu miejscem w Hiszpanii, ponieważ zajmuje powierzchnię tylko ok. 20 km². Posiada jednak wielką wartość przyrodniczą, gdyż jest siedliskiem licznych, rzadkich gatunków ptaków.
Rozpoczęliśmy zwiedzanie. Pierwszym miejscem do którego skierowaliśmy nasze kroki był mały pawilon, usytuowany przy wejściu na teren parku.  W jego wnętrzu znajdowała się urządzona w siermiężnym stylu wystawa, prezentująca bogactwo hiszpańskiej przyrody przy pomocy nadgryzionych zębem czasu plansz, plastikowych ptaków i  poutykanego gdzieniegdzie sitowia. Po pobieżnym zapoznaniu się z tym, przywołującym pamięć polskich lat 70-tych miejscem, wyruszyliśmy na spacer.  Na szczęście z kontaktu z "żywą" przyrodą wynieśliśmy zdecydowanie lepsze wrażenia, niż z podziwiania ekspozycji....
Poruszaliśmy się głównie po pomostach, które ustawiono, aby ułatwić zwiedzającym przechadzanie się po mokradłach, zajmujących większą część parku . Odwiedziliśmy też parę punktów obserwacyjnych: z części z nich mogliśmy z bliskiej odległości przyglądać się tutejszej faunie i florze, a z pozostałych natomiast podziwiać okoliczne góry i otaczający nas krajobraz. Jednak większość czasu wypełniło nam wypatrywanie kryjących się w sitowiu ptaków i spokojne przemierzanie terenu parku.

Sądząc po dzisiejszej frekwencji Las Tablas de Daimiel cieszy się wielką popularnością wśród Hiszpanów - jest wprost wymarzonym miejscem dla amatorów fotografii, zapalonych ornitologów lub ludzi, chcących spędzić czas w przyjemnym otoczeniu w niedzielne popołudnie. Dla nas był natomiast miłą, przyrodniczą odmianą od dotychczas odwiedzanych miejsc.


niedziela, 6 lutego 2011

Ruta de Don Quijote.

"W rezultacie, rozum straciwszy, wpadli na najdziwaczniejszy pomysł, jaki by kiedykolwiek w świecie największemu szaleńcowi przyszedł do głowy. Uroili sobie, że stosowne i konieczne jest dla blasku ich sławy oraz dla służby państwu zostać błędnymi autostopowiczami, wyruszyć w szeroki świat z plecakiem i mapą w poszukiwaniu przygód i dokonywać tych wszystkich czynów, jakich dokonują błędni autostopowicze, o których czytali; naprawiając wszelakiego rodzaju krzywdy, narażając się na przygody i niebezpieczeństwa i wychodząc z nich zwycięsko, zdobyć imię nieśmiertelne i sławę".



Położona w środkowej Hiszpanii La Mancha nie jest miejscem oferującym zbyt wiele atrakcji turystycznych. W porównaniu chociażby do pobliskiej Andaluzji wypada pod tym względem wyjątkowo blado. Jednak posiada jeden niezaprzeczalny atut, który czyni ją rozpoznawalną na całym świecie: postać Don Kichota wykreowaną przez Miguela Cervantesa. Poruszając się po La Manchy trudno nie zauważyć jego obecności - sylwetki błędnego rycerza i jego wiernego giermka, Sanczo Pansy często są uwieczniane za pomocą pomników, wizerunków na murach, a nawet małych naklejek chętnie przyklejanych przez kierowców koło tablic rejestracyjnych. Jako, że nasze ścieżki przecięły się już podczas poprzednich wycieczek ze ścieżkami Don Kichota postanowiliśmy postawić kropkę na "i" i udać się do miejsca najbardziej z nim kojarzonego - do Campo de Criptana, oddalonego ok. 100 km od Ciudad Real.


Z racji sporej odległości i skomplikowanego dojazdu postanowiliśmy wyruszyć wczesnym rankiem. Zaopatrzeni w plik tekturowych tablic, odpowiedni do liczby miejscowości przez które mieliśmy przejechać, ruszyliśmy na drogę wylotową. Łapanie stopa w pierwszych promieniach lutowego słońca szło nam nadspodziewanie dobrze - dosłownie po parunastu minutach zatrzymał się pierwszy kierowca, którym, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu był... rodowity Hiszpan (co w świetle naszych dwóch poprzednich podróży wcale nie musiało być takie oczywiste). Wsiadając do jego samochodu poczuliśmy się trochę jak w mini-sanktuarium na kółkach - wszędzie znajdowały obrazki świętych i krzyżyki. Ów miły człowiek, kierujący się również na drodze miłością bliźniego, zawiózł nas do Daimiel. Tam, przy mało ruchliwym rondzie po około pół godziny zatrzymał się kolejny, przesympatyczny kierowca. Podczas drogi opowiedział nam prawie całe swoje życie (nie pomijając co pikantniejszych szczegółów), wspomniał o swoim bracie artyście będącym właśnie na Erasmusie w Krakowie, a nawet ofiarował nam swój numer telefonu, gdybyśmy w przyszłości potrzebowali pomocy. Dowiózł nas na drogę wiodącą do Tomelloso skąd po dosłownie minucie zostaliśmy zabrani przez dwóch boliwijskich robotników. Wspomniane wyżej miasteczko kojarzy mi się tylko i wyłącznie z krakowskimi Rybitwami - wszędzie dookoła znajdowały się hale fabryczne i zalegające śmieci, a w powietrzu unosił się wyjątkowo nieprzyjemny zapach. Opuściliśmy je więc bez żalu, gdyż po wyjątkowo krótkim oczekiwaniu zatrzymał się kolejny kierowca, który zdecydował się nas dowieźć aż do celu naszej wyprawy. 



Okolice przez które przejeżdżaliśmy nie były aż tak urodziwe jak południowe rejony La Manchy, widziane przez nas poprzednim razem. Za oknem samochodu rozciągała się rozległa, mało urozmaicona równina, poprzecinana wyschniętymi polami. Na horyzoncie natomiast unosiła się olbrzymia chmura pyłu. Nie bez przyczyny nazwa La Mancha wywodzi się od arabskiego ma-ansha, czyli "brak wody".  

Po krótkiej jeździe dotarliśmy do Campo de Criptana. Na wstępie powitał nas kolejny pomnik Don Kichota,


po którego obejrzeniu zaczęliśmy piąć się w górę wzgórza, na którym położone jest miasteczko. Spędziliśmy trochę czasu na kameralnym Plaza Mayor, a następnie podziwiając wąskie uliczki, herby znajdujące się na niektórych kamienicach i oryginalne, niebiesko - białe barwy budynków podążyliśmy do naszego celu.




















Po wspięciu się na samą górę ukazał nam się widok, który Miguel Cervantes opisał w następujący sposób:
"Naonczas spostrzegli trzydzieści lub czterdzieści wiatraków na tym polu. Ujrzawszy je, Don Kichot powiedział do giermka:
   – Fortuna sprzyja naszym zamiarom bardziej, niżbyśmy pragnąć mogli. Oto patrz tam, przyjacielu Sanczo Pansa, gdzie ukazuje się trzydzieści lub i więcej potwornych olbrzymów, z którymi zamyślam stoczyć walkę i wszystkich życia pozbawić; łup po nich będzie początkiem naszego wzbogacenia się, jest to bowiem słuszna wojna i doniosła służba boża znieść tak podłe nasienie z oblicza ziemi.
   – Jakie olbrzymy ? – zapytał Sanczo Pansa.
   – Te, które tam widzisz – odpowiedział pan jego – o długich ramionach; niektórzy zdają się mieć je długie na dwie mile.
  – Zważcie, jegomość – odparł Sanczo Pansa – że to co tam się ukazuje to nie żadne olbrzymy ino wiatraki, a to co się wydaje ramionami to skrzydła, które obracane wiatrem poruszają kamień młyński".


Podobnie jak racjonalny Sanczo Pansa, nie doszukaliśmy się na wzgórzu olbrzymów, za to ukazał nam się widok pięknych, śnieżnobiałych wiatraków na tle czystego, niebieskiego nieba. Mimo kalendarzowej zimy słońce grzało naprawdę mocno, a widok ze wzgórza na panoramę miasteczka był znakomity. To wszystko sprawiło, że długo nie mieliśmy ochoty na udanie się w drogę powrotną...



Jednak trzeba było ruszać - po zejściu krętymi ulicami miasteczka zaczęliśmy szukać transportu powrotnego. Po bezskutecznych negocjacjach na stacji benzynowej wyszliśmy na drogę wylotową i spędziliśmy sporo czasu na czekaniu na podwiezienie, urozmaicając go sobie grą w karty. Ostatecznie, zdecydował się nas porzucić sympatyczny pracownik korporacji, a przy okazji pierwszy napotkany w przez nas w La Manchy kierowca mówiący po angielsku. Jak się okazało, w przeszłości również jeździł autostopem! Zapytany przeze mnie dlaczego ten środek transportu przestał się w Hiszpanii cieszyć popularnością podał parę, wg mnie przekonywujących przyczyn. Pierwszą z nich jest znaczny wzrost statusu majątkowego Hiszpanów odnotowany w ciągu dwóch ostatnich dekad - w tym momencie większość ludzi albo dysponuje samochodem albo ma przyjaciół, którzy zawsze mogą ich podwieźć. Drugą przyczyną jest poprawa stanu infrastruktury komunikacyjnej - w Hiszpanii można podróżować naprawdę w komfortowych warunkach, gdyż większość miejscowości jest świetnie skomunikowana za pomocą sieci dobrych dróg lub szybkiej kolei. Trzecią sprawą jest wzrost nieufności Hiszpanów powodowany znaczną imigracją do ich kraju. Jak powiedział nasz kierowca: "20 lat temu byli tu sami Hiszpanie - teraz jest mnóstwo mieszkańców Afryki Północnej czy obywateli Rumunii, z których część przyjeżdża do pracy, jednak część nie zamierza się tu zajmować niczym legalnym....".

Wylądowaliśmy na obrzeżach Alcazar de San Juan i w tym miejscu opuściło nas szczęście. Wszelkie próby złapania stopa okazały się bezskuteczne. Jedynymi osobami, które się zatrzymały byli motocykliści (niestety tylko dwóch), ludzie wyglądający na tutejszych dresiarzy (którzy spytali nas z bezczelnym uśmiechem ile chcemy zapłacić za transport do Ciudad Real) i dwójka ... Senegalczyków, którzy mimo najszczerszych chęci pomocy podwieźli nas tylko około kilometra (spowodowało to, że nasz dystans do domu zmalał z ok. 91 do 90 km, co niewiele nas ratowało). Nawet zwykle skuteczny "marketing bezpośredni" na stacji benzynowej nie przynosił rezultatów. Warto zauważyć, że staliśmy przy drodze która spełniała wszystkie założenia  do bycia dobrym miejscem na "łapanie stopa": ruch był dosyć duży, kierowcy nie rozwijali w tym miejscu zbyt dużej prędkości, mieli sporo miejsca żeby się zatrzymać, a droga prowadziła do Ciudad Real. Jak widać jednak, urok tej formy podróżowania leży w dużej mierze w jej nieprzewidywalności, czego w drugiej części dnia w negatywny sposób doświadczyliśmy. A rano było tak pięknie... Po długim czasie oczekiwania zrezygnowaliśmy i ruszyliśmy na przeciwległy koniec miasta, na stację kolejową.

Arena walk byków w Alcazar de San Juan.
 Kiedy siedzieliśmy już w pociągu (którego cena jest niestety adekwatna do wysokiej jakości świadczonych przez hiszpańskie koleje usług) ostatnią rzeczą, którą zapamiętałem przed pójściem spać był człowiek wyglądający jak cygański baron, który zasiadł na pobliskim siedzeniu. Jakie było moje zdziwienie, gdy po obudzeniu się wspomniany mężczyzna "zamienił" się w przyjaźnie wyglądającego Ślązaka konwersującego z moimi współtowarzyszami podróży. Z jego opowieści wyłaniał się obraz interesującego i odważnego człowieka, który wyemigrował z Polski tuż po 89' roku i imał się różnych zajęć m.in. w Grecji, Niemczech i Hiszpanii, ale też typowego polskiego cwaniaka który wykorzystywał przywileje socjalne wszędzie, gdzie się tylko dało. Spędzając czas na tej dosyć niecodziennej jak na hiszpański pociąg konwersacji, dotarliśmy do Ciudad Real. 


P.S. Pierwszy akapit dzisiejszej notki to oczywiście lekko zmodyfikowany fragment z książki Cervantesa. Dedykuję go wszystkim naszym zagranicznym, erasmusowym znajomym, którzy patrzą na nasze podróże z dużym szacunkiem, jednak uważają sposób w jaki je odbywamy za nieco ... (o)błędny ;-).