Blog podróżniczy o Hiszpanii i okolicach.

niedziela, 6 lutego 2011

Ruta de Don Quijote.

"W rezultacie, rozum straciwszy, wpadli na najdziwaczniejszy pomysł, jaki by kiedykolwiek w świecie największemu szaleńcowi przyszedł do głowy. Uroili sobie, że stosowne i konieczne jest dla blasku ich sławy oraz dla służby państwu zostać błędnymi autostopowiczami, wyruszyć w szeroki świat z plecakiem i mapą w poszukiwaniu przygód i dokonywać tych wszystkich czynów, jakich dokonują błędni autostopowicze, o których czytali; naprawiając wszelakiego rodzaju krzywdy, narażając się na przygody i niebezpieczeństwa i wychodząc z nich zwycięsko, zdobyć imię nieśmiertelne i sławę".



Położona w środkowej Hiszpanii La Mancha nie jest miejscem oferującym zbyt wiele atrakcji turystycznych. W porównaniu chociażby do pobliskiej Andaluzji wypada pod tym względem wyjątkowo blado. Jednak posiada jeden niezaprzeczalny atut, który czyni ją rozpoznawalną na całym świecie: postać Don Kichota wykreowaną przez Miguela Cervantesa. Poruszając się po La Manchy trudno nie zauważyć jego obecności - sylwetki błędnego rycerza i jego wiernego giermka, Sanczo Pansy często są uwieczniane za pomocą pomników, wizerunków na murach, a nawet małych naklejek chętnie przyklejanych przez kierowców koło tablic rejestracyjnych. Jako, że nasze ścieżki przecięły się już podczas poprzednich wycieczek ze ścieżkami Don Kichota postanowiliśmy postawić kropkę na "i" i udać się do miejsca najbardziej z nim kojarzonego - do Campo de Criptana, oddalonego ok. 100 km od Ciudad Real.


Z racji sporej odległości i skomplikowanego dojazdu postanowiliśmy wyruszyć wczesnym rankiem. Zaopatrzeni w plik tekturowych tablic, odpowiedni do liczby miejscowości przez które mieliśmy przejechać, ruszyliśmy na drogę wylotową. Łapanie stopa w pierwszych promieniach lutowego słońca szło nam nadspodziewanie dobrze - dosłownie po parunastu minutach zatrzymał się pierwszy kierowca, którym, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu był... rodowity Hiszpan (co w świetle naszych dwóch poprzednich podróży wcale nie musiało być takie oczywiste). Wsiadając do jego samochodu poczuliśmy się trochę jak w mini-sanktuarium na kółkach - wszędzie znajdowały obrazki świętych i krzyżyki. Ów miły człowiek, kierujący się również na drodze miłością bliźniego, zawiózł nas do Daimiel. Tam, przy mało ruchliwym rondzie po około pół godziny zatrzymał się kolejny, przesympatyczny kierowca. Podczas drogi opowiedział nam prawie całe swoje życie (nie pomijając co pikantniejszych szczegółów), wspomniał o swoim bracie artyście będącym właśnie na Erasmusie w Krakowie, a nawet ofiarował nam swój numer telefonu, gdybyśmy w przyszłości potrzebowali pomocy. Dowiózł nas na drogę wiodącą do Tomelloso skąd po dosłownie minucie zostaliśmy zabrani przez dwóch boliwijskich robotników. Wspomniane wyżej miasteczko kojarzy mi się tylko i wyłącznie z krakowskimi Rybitwami - wszędzie dookoła znajdowały się hale fabryczne i zalegające śmieci, a w powietrzu unosił się wyjątkowo nieprzyjemny zapach. Opuściliśmy je więc bez żalu, gdyż po wyjątkowo krótkim oczekiwaniu zatrzymał się kolejny kierowca, który zdecydował się nas dowieźć aż do celu naszej wyprawy. 



Okolice przez które przejeżdżaliśmy nie były aż tak urodziwe jak południowe rejony La Manchy, widziane przez nas poprzednim razem. Za oknem samochodu rozciągała się rozległa, mało urozmaicona równina, poprzecinana wyschniętymi polami. Na horyzoncie natomiast unosiła się olbrzymia chmura pyłu. Nie bez przyczyny nazwa La Mancha wywodzi się od arabskiego ma-ansha, czyli "brak wody".  

Po krótkiej jeździe dotarliśmy do Campo de Criptana. Na wstępie powitał nas kolejny pomnik Don Kichota,


po którego obejrzeniu zaczęliśmy piąć się w górę wzgórza, na którym położone jest miasteczko. Spędziliśmy trochę czasu na kameralnym Plaza Mayor, a następnie podziwiając wąskie uliczki, herby znajdujące się na niektórych kamienicach i oryginalne, niebiesko - białe barwy budynków podążyliśmy do naszego celu.




















Po wspięciu się na samą górę ukazał nam się widok, który Miguel Cervantes opisał w następujący sposób:
"Naonczas spostrzegli trzydzieści lub czterdzieści wiatraków na tym polu. Ujrzawszy je, Don Kichot powiedział do giermka:
   – Fortuna sprzyja naszym zamiarom bardziej, niżbyśmy pragnąć mogli. Oto patrz tam, przyjacielu Sanczo Pansa, gdzie ukazuje się trzydzieści lub i więcej potwornych olbrzymów, z którymi zamyślam stoczyć walkę i wszystkich życia pozbawić; łup po nich będzie początkiem naszego wzbogacenia się, jest to bowiem słuszna wojna i doniosła służba boża znieść tak podłe nasienie z oblicza ziemi.
   – Jakie olbrzymy ? – zapytał Sanczo Pansa.
   – Te, które tam widzisz – odpowiedział pan jego – o długich ramionach; niektórzy zdają się mieć je długie na dwie mile.
  – Zważcie, jegomość – odparł Sanczo Pansa – że to co tam się ukazuje to nie żadne olbrzymy ino wiatraki, a to co się wydaje ramionami to skrzydła, które obracane wiatrem poruszają kamień młyński".


Podobnie jak racjonalny Sanczo Pansa, nie doszukaliśmy się na wzgórzu olbrzymów, za to ukazał nam się widok pięknych, śnieżnobiałych wiatraków na tle czystego, niebieskiego nieba. Mimo kalendarzowej zimy słońce grzało naprawdę mocno, a widok ze wzgórza na panoramę miasteczka był znakomity. To wszystko sprawiło, że długo nie mieliśmy ochoty na udanie się w drogę powrotną...



Jednak trzeba było ruszać - po zejściu krętymi ulicami miasteczka zaczęliśmy szukać transportu powrotnego. Po bezskutecznych negocjacjach na stacji benzynowej wyszliśmy na drogę wylotową i spędziliśmy sporo czasu na czekaniu na podwiezienie, urozmaicając go sobie grą w karty. Ostatecznie, zdecydował się nas porzucić sympatyczny pracownik korporacji, a przy okazji pierwszy napotkany w przez nas w La Manchy kierowca mówiący po angielsku. Jak się okazało, w przeszłości również jeździł autostopem! Zapytany przeze mnie dlaczego ten środek transportu przestał się w Hiszpanii cieszyć popularnością podał parę, wg mnie przekonywujących przyczyn. Pierwszą z nich jest znaczny wzrost statusu majątkowego Hiszpanów odnotowany w ciągu dwóch ostatnich dekad - w tym momencie większość ludzi albo dysponuje samochodem albo ma przyjaciół, którzy zawsze mogą ich podwieźć. Drugą przyczyną jest poprawa stanu infrastruktury komunikacyjnej - w Hiszpanii można podróżować naprawdę w komfortowych warunkach, gdyż większość miejscowości jest świetnie skomunikowana za pomocą sieci dobrych dróg lub szybkiej kolei. Trzecią sprawą jest wzrost nieufności Hiszpanów powodowany znaczną imigracją do ich kraju. Jak powiedział nasz kierowca: "20 lat temu byli tu sami Hiszpanie - teraz jest mnóstwo mieszkańców Afryki Północnej czy obywateli Rumunii, z których część przyjeżdża do pracy, jednak część nie zamierza się tu zajmować niczym legalnym....".

Wylądowaliśmy na obrzeżach Alcazar de San Juan i w tym miejscu opuściło nas szczęście. Wszelkie próby złapania stopa okazały się bezskuteczne. Jedynymi osobami, które się zatrzymały byli motocykliści (niestety tylko dwóch), ludzie wyglądający na tutejszych dresiarzy (którzy spytali nas z bezczelnym uśmiechem ile chcemy zapłacić za transport do Ciudad Real) i dwójka ... Senegalczyków, którzy mimo najszczerszych chęci pomocy podwieźli nas tylko około kilometra (spowodowało to, że nasz dystans do domu zmalał z ok. 91 do 90 km, co niewiele nas ratowało). Nawet zwykle skuteczny "marketing bezpośredni" na stacji benzynowej nie przynosił rezultatów. Warto zauważyć, że staliśmy przy drodze która spełniała wszystkie założenia  do bycia dobrym miejscem na "łapanie stopa": ruch był dosyć duży, kierowcy nie rozwijali w tym miejscu zbyt dużej prędkości, mieli sporo miejsca żeby się zatrzymać, a droga prowadziła do Ciudad Real. Jak widać jednak, urok tej formy podróżowania leży w dużej mierze w jej nieprzewidywalności, czego w drugiej części dnia w negatywny sposób doświadczyliśmy. A rano było tak pięknie... Po długim czasie oczekiwania zrezygnowaliśmy i ruszyliśmy na przeciwległy koniec miasta, na stację kolejową.

Arena walk byków w Alcazar de San Juan.
 Kiedy siedzieliśmy już w pociągu (którego cena jest niestety adekwatna do wysokiej jakości świadczonych przez hiszpańskie koleje usług) ostatnią rzeczą, którą zapamiętałem przed pójściem spać był człowiek wyglądający jak cygański baron, który zasiadł na pobliskim siedzeniu. Jakie było moje zdziwienie, gdy po obudzeniu się wspomniany mężczyzna "zamienił" się w przyjaźnie wyglądającego Ślązaka konwersującego z moimi współtowarzyszami podróży. Z jego opowieści wyłaniał się obraz interesującego i odważnego człowieka, który wyemigrował z Polski tuż po 89' roku i imał się różnych zajęć m.in. w Grecji, Niemczech i Hiszpanii, ale też typowego polskiego cwaniaka który wykorzystywał przywileje socjalne wszędzie, gdzie się tylko dało. Spędzając czas na tej dosyć niecodziennej jak na hiszpański pociąg konwersacji, dotarliśmy do Ciudad Real. 


P.S. Pierwszy akapit dzisiejszej notki to oczywiście lekko zmodyfikowany fragment z książki Cervantesa. Dedykuję go wszystkim naszym zagranicznym, erasmusowym znajomym, którzy patrzą na nasze podróże z dużym szacunkiem, jednak uważają sposób w jaki je odbywamy za nieco ... (o)błędny ;-).

4 komentarze:

  1. Zbyszek, zazdroszczę kompanów i opowieści:). Też sobie tu w UK takich muszę znaleźć. Powodzenia w błędnym podróżowaniu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję i życzę tego samego! :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. kierowcy mieli pod słońce... dlatego się nei zatrzymywali i z tegoż samego powodu robili przeróżne, najdziwniejsze, często zabawne papy :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No tak - ale przejeżdżało ich tylu że któryś powinien się był zatrzymać ;-)

    OdpowiedzUsuń