Blog podróżniczy o Hiszpanii i okolicach.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Autostopem przez Andaluzję! cz. 2 - Malaga

Z ciężkim sercem pożegnałem się z Granadą i ruszyłem za miasto łapać stopa. Po raz kolejny nie czekałem długo i po dosłownie 10 minutach jechałem już z sympatycznym Włochem na zachód. Człowiek ten pochodził z Bolonii, jednak już na dobre zapuścił korzenie w Hiszpanii. Na co dzień zajmował się nauką masażu w Almerii i paleniem jointów, a w momencie gdy go spotkałem podróżował do swojej dziewczyny do Rondy. Jego trasa nie biegła co prawda przez Malagę, ale obiecał wysadzić mnie w Antequerze, znajdującej się na północ od celu mojej podróży. Po dłuższej jeździe, błądząc, słuchając flamenco, podziwiając przepiękne, górzyste krajobrazy i rozmawiając o polskiej i włoskiej polityce dojechaliśmy do skrzyżowania z drogą prowadzącą na południe. Według mapy znajdowało się ono w pobliżu Antequery. Na miejscu jednak zastaliśmy zagubioną wśród andaluzyjskich pól i gór stację benzynową, puściutkie skrzyżowanie bez śladów ludzkiej obecności i okolicę nieskażoną cywilizacją (ani Antequerą tym bardziej). Jedyny samochód, który tam się znajdował kierował się do... Granady. Postanowiłem więc kontynuować moją podróż aż do Rondy i stamtąd próbować dotrzeć do Malagi (czyli de facto, patrząc na mapę, zatoczyłem wielki łuk nad tym miastem). Na miejscu pożegnałem się z Włochem i kierując się znakami pobiegłem w stronę drogi wylotowej na Malagę. Nie zobaczyłem niestety słynnego mostu znajdującego się w Rondzie, ale z racji tego, że powoli zachodziło słońce trzeba było czym prędzej zajmować dobre miejsce na poboczu żeby przed zmrokiem opuścić miasteczko. Po zmierzchu szanse na złapanie stopa znacznie maleją.

Dobiegłem na obrzeża miasteczka i znowu czas mojego oczekiwania nie był zbyt długi, gdyż po ok. 10 minutach na środku ronda w Rondzie (nomen omen) przy którym stałem zatrzymała się furgonetka. Jechała w niej czwórka Hiszpanów i.... pies. Byli to zdecydowanie najsympatyczniejsi ludzie z jakimi miałem okazję do tej pory podróżować, niesamowicie otwarci i chętni do rozmów nawet na trudne tematy (np. o pamięci wojny domowej z lat 1936 - 1939). Jedna z dziewczyn zajmowała się wyrobem artystycznych toreb i portmonetek, jej chłopak był pracownikiem socjalnym, pozostała dwójka natomiast pracowała w szkole. I do tego słuchali hiszpańskiego e-ska! Dowieźli mnie do Malagi, a nawet narysowali mapkę jak dotrzeć na dworzec autobusowy, gdzie byłem umówiony z Agatą, couchsurferką, artystką i wolontariuszką programu EVS u której miałem spędzić noc.

Malaga nie powala na kolana - sprawiła na mnie wrażenie wielkiego, pozbawionego jakiegokolwiek klimatu blokowiska. Nawet starsza część z olbrzymią, wybrakowaną katedrą (brak jej jednej wieży) i wąskimi uliczkami nie zmieniają tego faktu. Główne zabytki, czyli amfiteatr rzymski, położona w środku osiedla mieszkaniowego arena walk byków, czy stara, pozostała z czasów rządów Maurów twierdza absolutnie nie przemówiły do mojej wyobraźni. Jedynym ciekawym punktem było muzeum poświęcone twórczości urodzonego w Maladze Pabla Picassa - mimo stosunkowo skromnych zbiorów daje ono interesujący obraz twórczości artysty i zmian jakie zachodziły w jego stylu na przestrzeni lat.

W Maladze, po raz pierwszy podczas mojej andaluzyjskiej podróży zetknąłem się na większą skalę ze słynnymi na cały świat hiszpańskimi procesjami wielkanocnymi. Przez cały okres Semana Santa (Świętego tygodnia) ulice miast wypełniają zakapturzeni członkowie bractw religijnych, niesione kosztem wielkiego wysiłku platformy z figurami Jezusa i Maryi płyną dostojnie nad głowami tłumu, a powietrze wypełnia zapach palonych świec. W obchodach brali liczny udział zarówno mieszkańcy Malagi, którzy masowo wylegali ze swych domów i ustawiali przyniesione z mieszkań krzesła na trasie przemarszu, jak i turyści. Dostojeństwa uroczystościom dodawał siąpiący deszcz, który niestety, z różnym natężeniem towarzyszył mi przez resztę andaluzyjskiej podróży.

Po dwóch dniach spędzonych w miłym towarzystwie, ale niezbyt ciekawym mieście nadszedł czas kontynuowania podróży. Tym razem celem była Wielka Brytania, a raczej jej skrawek na Półwyspie Iberyjskim - Gibraltar!

P.S. Wersja notki ze zdjęciami pojawi się za jakiś czas.


CDN.

sobota, 28 maja 2011

Autostopem przez Andaluzję! cz. 1 - Granada

Pierwszy samotny autostop w moim życiu i do razu skok na głęboką wodę. Z podstawową znajomością języka hiszpańskiego, w kraju w którym umiejętność mówienia po angielsku jest żadna, a kierowcy niechętni do brania przygodnych pasażerów - z takimi stereotypami w głowie wyruszyłem skoro świt na drogę wylotową z Ciudad Real...

Pierwszym moim celem było dotarcie do Valdepenas,  miasta będącego ośrodkiem winiarstwa znanym w całej Hiszpanii, ale przede wszystkim znajdującym się przy Autovia del Sur - drodze szybkiego ruchu prowadzącej do serca Andaluzji. Po dłuższym marszu przez Ciudad Real ustawiłem się w wypróbowanym podczas poprzednich wypraw miejscu (patrz: "Auto e-stop!") . W zgodzie z wszystkimi autostopowymi poradnikami ubrałem się w "schludne i kolorowe ubrania, przyciągające uwagę kierowców", w ręku dzierżyłem kartkę "na której dużymi literami określiłem kierunek jazdy", a na twarz nałożyłem "szczery uśmiech sugerujący dobre intencje" z mojej strony ...i udało się! Po zaledwie 5 minutach oczekiwania zatrzymał się pierwszy kierowca. Jak na Hiszpanię przystało był to... Boliwijczyk. Na pierwszy rzut oka nie wzbudził we mnie zaufania, lecz gdy na tylnym siedzeniu jego samochodu zauważyłem dziecko postanowiłem zaryzykować. Będąc już w środu zacząłem żałować swojej decyzji. Według mnie (i mojej mapy) trasa którą jechaliśmy była zupełnie okrężna i na początku miałem wątpliwości, czy w ogóle jedziemy do Valdepenas. Za oknem tylko migały mi kolejne zjazdy do tej miejscowości. Sprawa jednak wyjaśniła się dosyć szybko - kierowaliśmy się na drogę, która prowadziła do celu, tylko nie była uwzględniona przez moją czteroletnią mapę. Jak widać w Hiszpanii, w przeciwieństwie do pewnego kraju nad Wisłą budowa nowych tras przebiega sprawnie.

Wylądowałem na przedmieściach Valdepenas. Pożegnałem się z Boliwijczykiem (który okazał się całkiem sympatycznym gościem) i kierując się jego wskazówkami poszedłem w stronę ronda znajdującego się przy zjeździe na Autovia del Sur. Miejsce było fatalne - wprawdzie jeździło tamtędy wielu kierowców, jednak rzadko który zjeżdżał na drogę szybkiego ruchu, miejsca do zatrzymania się nie było, a dodatkowo słońce zaczęło niemiłosiernie palić. Po dłuższej chwili oczekiwania, widząc nieskuteczność moich autostopowych działań, zmieniłem na kartce nazwę mojego następnego celu z Linares (położonego dalej od Valdepenas) na Amuradiel (wioskę leżącą stosunkowo blisko). Był to strzał w dziesiątkę, gdyż już po chwili, łamiąc wszelkie możliwe przepisy, na środku ronda zatrzymał się jadący do Amuradiel kierowca. Był pochodzącym z Las Palmas studentem uczącym się i mieszkającym... w Ciudad Real. (Swoją drogą szczerze mu współczuję przeprowadzki z Wysp Kanaryjskich do środka niczego w La-Manchy). Sprawnie dojechaliśmy do Amuradiel, umilając sobie czas rozmową prowadzoną mieszanką angielskiego i hiszpańskiego. Okazało się, że byłem pierwszym zabranym przez niego autostopowiczem w życiu.

Amuradiel jest bardzo małą wioską, którą da się przejść z jednego końca na drugi w ciągu 10 minut. Nie było więc zbytnio zaskakujące, że ruchu przy wyjeździe z niej prawie nie było. Postanowiłem więc nie czekać na cud i ruszyłem wzdłuż Autovii  w stronę zajazdu, który znajdował się w odległości ok. 0,5 km. Tam również nie dopisało mi szczęście.  Liczba osób zatrzymujących się, aby chwilę odpocząć po trudach podróży była minimalna z powodu remontu drogi prowadzącej do tego miejsca. W odruchu desperacji wyszedłem na pas drogi szybkiego ruchu prowadzący z nieuczęszczanego zajazdu i po dosłownie dwóch machnięciach ręką ok. 200 metrów ode mnie (ponownie łamiąc wszelkie możliwe przepisy) zatrzymał się kierowca. Moją radość dopełnił fakt, że jego trasa prowadziła w pobliżu Granady! W ten sposób poznałem Juana Carlosa, psychologa z Madrytu. Przegadałem z nim w "spanglish" całą drogę. Poruszaliśmy tematy począwszy od sytuacji na polskim rynku pracy, przez trudności adaptacyjne młodych imigrantów, z którymi pracuje Juan, aż do architektury (czyli casas blancas - białych domów, z wąskimi oknami, gwarantujących chłód w gorące dni)  i upraw (sprowadzających się do oliwek) charakterystycznych dla Andaluzji.

W czasie rozmowy minęliśmy granicę dzielącą Kastylię-La Manchę i Andaluzję. Miejsce, w którym się ją pokonuje wygląda wprost niesamowicie! Przekracza się ją bowiem jadąc serpentyną przez przełęcz górską  z widokiem na gigantycznych rozmiarów estakadę. Gdy zostawiliśmy ją za sobą  w krajobrazie zaczęły dominować góry i pagórki oraz wspomniane już wszechobecne gaje oliwne i malowniczo położone wioski z casas blancas.

Z Juanem Carlosem pożegnałem się na stacji benzynowej w pobliżu Granady. Szybki skok przez drogowe barierki i rozpocząłem mozolny marsz przez przedmieścia mojego ulubionego hiszpańskiego miasta. Gdy mój spacer zaczął się podejrzanie przedłużać, zacząłem przypuszczać, że coś co uważałem za Granadę wcale nią nie jest. Moje wątpliwości rozwiała tabliczka sygnowana przez Ayuntamiento de Albolote (Urząd Miejski Albolote) - byłem w miasteczku oddalonym ok. 15 kilometrów od mojego celu. Pomyśleć, że na mapie którą posiadałem Granada wydawała się być położona tuż obok Autovii ;-)


Po przejściu dłuższego odcinka pomiędzy składami budowlanymi i wzdłuż drogi, do której dostępu broniły barierki dotarłem do miejsca, gdzie można było od biedy łapać stopa. Znowu jednak uśmiechnęło się do mnie szczęście i już po chwili jechałem z 3 Senegalczykami. Zarówno po hiszpańsku, jak i po angielsku mówili z bardzo silnym, gardłowym akcentem. Z tego też powodu, wysadzając mnie i instruując jak dostać się do centrum Granady z trudem rozpoznałem w tajemniczym "łodo egdo"  hiszpańskie wyrażenie todo recto (cały czas prosto).


Po kilkunastominutowym spacerze, idąc zgodnie z instrukcją "łodo egdo" dotarłem do znajomego parku w pobliżu Gran Vii i mieszkania Ani - od momentu kiedy ze "szczerym, sugerującym dobre intencje" uśmiechem na twarzy stanąłem przy drodze wylotowej z Ciudad Real minęło 7 godzin. Nieźle, jak na kraj w którym kierowcy "nie biorą autostopowiczów", a ludzie nie "mówią po angielsku".

Czy tego miasta można nie kochać?
O swojej miłości do Granady rozpisywałem się już w jednej z poprzednich notek (patrz: "Miłość cz.2") więc nie będę ponownie opisywać jej walorów. Uwielbiam to miasto i będąc tam drugi raz absolutnie się na nim nie zawiodłem. Po raz kolejny poznałem niesamowite miejsca. Pierwszym z nich było Sacromonte, położona powyżej Albaicin "dzielnica", której mieszkańcy zamieszkują jaskinie. W jej niższej części groty są zagospodarowane na mieszkania o normalnym standardzie, służą jako bary, hotele a nawet kluby, natomiast w części wyższej ludzie żyją już w gorszych warunkach. Jednak są one ceną za niezależność i nieingerencję władz, gdyż mieszkańcy "dzikiego" Sacromonte, którymi często są imigranci, nie płacą podatków i nie rejestrują w żaden sposób swojego miejsca zamieszkania.

ulica Kolorowych Jaskiń

Kolejnym ciekawym miejscem, które udało mi się odwiedzić było wzgórze położone nad Alhambrą. Dostaliśmy się tam wraz z Anią po forsownej jeździe na rowerze w 30 stopniowym upale, poprzedzonej dłuższym rajdem przez nieznane mi wcześniej części Granady. Już na samej górze okazało się, że jest to bardzo popularne miejsce wypoczynku, pełne samochodów i ludzi spędzających czas na pikniku. Zmęczenie i litry wylanego potu, którymi okupiliśmy dojazd na górę, zostały nam wynagrodzone przez piękne widoki na miasto i okoliczne góry.


W czasie mojego pobytu zdążyłem jeszcze odwiedzić stary klasztor kartuzów, od którego nazwę bierze jeden z kwartałów Granady, obecnie zajmowany przez budynki uniwersyteckie. W kompleksie klasztornym aktualnie znajduje się muzeum, w którym na obrazach zilustrowane są dramatyczne dzieje braci zakonnych (często w niezamierzenie humorystyczny sposób ;-). Można tam również obejrzeć ciekawe, bogato zdobione wnętrze zakonnego kościoła. (Tak na marginesie udając się w odwiedziny do kogoś mieszkającego w tym rejonie lepiej dobrze zapamiętać całą nazwę ulicy, a nie tylko "coś Cartuja  x/y". Od zapamiętania tego wydawało by się mało istotnego "coś" zależy bowiem czy dostaniemy się na czas do znajomych - w pobliżu klasztoru nazwy ulic nie grzeszą różnorodnością i prawie każda z nich ma "Cartuja" w nazwie.)


Po świetnie spędzonych paru dniach i obowiązkowych wizytach w moim ulubionym barze Perra Gorda nadszedł czas pożegnania z dziewczynami (Ania, Kasia, Ela - dzięki!) i ruszania w dalszą drogę. Kierunek: Malaga!






CDN.






piątek, 6 maja 2011

Marakesz kontra As-Sawira cz.2

Wyjazd do As-Sawiry był strzałem w dziesiątkę - przechadzając się przyjemnymi uliczkami miasteczka wreszcie doświadczyliśmy czegoś, czego mocno nam brakowało przez ostatnie dni - spokoju. W końcu można było się zatrzymać przed straganem nie będąc nagabywanym, a otaczający ludzie nie sprawiali wrażenia jakby chcieli nas oszukać w każdy możliwy sposób (co w Marakeszu było nieomal regułą). Oczywiście wiele razy spotykaliśmy się z propozycją kupna haszyszu czy ciasteczek, które "make you hahaha 5 hours", ale było to bardziej nieodłącznym elementem folkloru lokalnego, niż czymś szczególnie uciążliwym.





Samo miasto jest bardzo kameralne, z reguły dobrze utrzymane, a jego życie skupia się w starej, otoczonej murami i oceanem części. Pełno jest tam wąskich uliczek i zaułków mieszczących kramy, zakłady usługowe i... dobrze zakamuflowane hostele. Do większości z nich (szczególnie tych tańszych) nie sposób trafić nie korzystając z usług naganiaczy, co w znacznym stopniu uzależnia posiadających miejsca noclegowe od przychylności tych ludzi. Dzięki temu jednak właściciele hosteli i naganiacze żyją w swego rodzaju symbiozie, z korzyścią dla dwóch, a nawet trzech (wliczając turystów) stron. Sprawdzony mechanizm szukania hostelu w As-Sawirze wygląda następująco:  kiedy zgłosi się do nas naganiacz (co następuje zwykle tuż po wystawieniu stopy z autokaru) nie należy go odpędzać, tylko podać swoje warunki finansowe (typu 150 dirhamów za nocleg dla 3 osób, czyli ok. 5 euro na głowę) i dać mu np. 2 lub 3 szanse na znalezienie miejsca mieszczącego się w zadeklarowanej kwocie. Później nastawić się na krótki spacer zaułkami starego miasta i... szybkie ulokowanie się w jednym z bardzo ładnych hosteli, po korzystnej, nieosiągalnej gdybyśmy zgłosili się tam sami, cenie! Dzieje się tak, gdyż to nie personel, lecz naganiacze de facto dyktują ceny noclegów! Mają w rękach mocny argument - jeśli zarządzający hostelem nie zgodzi się na podaną przez nich kwotę, nazajutrz może nie mieć klientów... W efekcie, w momencie zawarcia transakcji, wszyscy są szczęśliwi - turyści płacący umiarkowaną cenę, właściciele mający klientów i naganiacze zarabiający 10% prowizję.


Mieszkać w hostelu zdecydowanie warto, co stwierdziliśmy po jednej nocy spędzonej u hosta z couchsurfingu. Człowiek ten był niezwykle sympatyczny, jednak jego mieszkanie znajdowało się poza terenem starego miasta, sprawiało dosyć przygnębiające wrażenie, "właśnie skończył się gaz do grzania wody", a jego znajomość angielskiego (mimo deklarowanego poziomu średnio zaawansowanego) była mizerna. Natomiast my chcieliśmy kontaktu z ludźmi, wciągających, wieczornych rozmów i ciekawego otoczenia. W tym celu postąpiliśmy zgodnie z instrukcją zawartą w poprzednim akapicie i kolejne noce spędziliśmy w o wiele ciekawszym miejscu


As-Sawira poza uroczym starym miastem dysponuje olbrzymią, ciągnącą się kilometrami plażą usytuowaną nad zatoką i silnym wiatrem, czyniącym miasto wymarzonym miejscem dla kite-surferów. Jest też miejscem, gdzie co roku odbywa się marokański Woodstock, czyli festiwal Gnaoua, gromadzącym setki tysięcy fanów muzyki z całego świata. Mieszkańcy miasta szczycą się też odwiedzinami samego Jimmiego Hendrixa, co jest prawdą, jednak rodem z kawału o Radiu Erewań. Mistrz gitary wprawdzie odwiedził... okolice As-Sawiry (zatrzymał się w sąsiedniej wiosce), aczkolwiek nie był wówczas jeszcze znany, a jego wizyta była wymuszona nie miłością do miasta, tylko kontuzją nogi.

Kite surfing.

                                                             < >

Kto więc wygrał rywalizację między dwoma marokańskimi miastami? Trudno określić, bo tak naprawdę ciężko jest ocenić czy lepszy jest widok z tarasu na ocean, czy na rozświetloną metropolię, bliskość plaży czy gór, czy ciekawsza jest przechadzka i oglądanie miasta z typowo turystycznej perspektywy, czy uczestniczenie w pełni w jego życiu 24h na dobę. Myślę, że sprawiedliwym rezultatem będzie remis, zwłaszcza, że ludzie których poznaliśmy w jednym i drugim miejscu byli naprawdę niesamowici i równie ciekawi! (np. Amerykanka, która od 20 lat nie była w ojczyźnie i zjeździła pół świat, Portorykanka nie mająca jeszcze 20 lat, która zjeździła już pół Europy i wielu naszych sympatycznych rodaków, którzy jak wiadomo są wszędzie!).


                                                              < >

Po jednej, bardzo krótkiej, ale i interesującej nocy spędzonej na dachu hostelu w Marakeszu i rozmyślaniu nad marokańskim pojmowaniu idei couchsurfingu odlecieliśmy do Madrytu. Tam pielęgnowaliśmy znajomości zawarte w Maroko, na powrót zaprzyjaźniliśmy się z naszymi meksykańskimi hostami, obejrzeliśmy kapitalną wystawę fotografii Jacque Latrigue'a, powłóczyliśmy się po Parku Retiro, odwiedziliśmy muzeum Reina Sofia (gdzie spełniłem kolejne marzenie swojego życia oglądając "Guernicę" Picassa oraz obrazy Miro i Dalego), a w końcu wysłuchaliśmy rewelacyjnego koncertu jazzowego cygańskich artystów ulicznych i poznaliśmy nocne życie stolicy Hiszpanii. Jedna z wypraw, którą z powodzeniem można nazwać podróżą życia dobiegła końca.

środa, 13 kwietnia 2011

Marakesz kontra As-Sawira cz. 1

 23 III - 4 IV - Maroko (+ Madryt)

Jedna podróż - trzykrotna zmiana klimatu. Po słonecznych Wyspach Kanaryjskich (patrz: "Alfabet Kanaryjski") nastał czas na krótki przystanek na naszej drodze do Maroko - Madryt! Czas spędzony w stolicy Hiszpanii poświęciliśmy m.in. na wizytę w Muzeum Prado - jednej z najcenniejszych kolekcji malarstwa na świecie. Miałem tam okazję spełnić jedno ze swoich marzeń i zobaczyć mroczne, oddziałujące na wyobraźnię "Czarne Obrazy" Goyi, powstałe w pesymistycznym okresie twórczości malarza. Spędziłem też sporo czasu na podziwianiu innego wielkiego dzieła artysty - obrazu "Rozstrzelanie powstańców madryckich". Został on zainspirowany wydarzeniami doby wojen napoleońskich, podczas których (w 1808 roku) ludność Madrytu powstała przeciwko francuskim okupantom. Zryw został krwawo stłumiony, a jego uczestnicy i mnóstwo niewinnych ludzi zostało rozstrzelanych lub poddanych okrutnym represjom. Z tego powodu Napoleon Bonaparte, w Polsce uosabiany z wolnością i upamiętniony w naszym hymnie, w Hiszpanii budzi skrajnie przeciwne emocje... Innym obrazem, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie był tryptyk Hieronima Bosha - "Ogród rozkoszy ziemskich", prezentujący sugestywną wizję Piekła i Raju.







 

Resztę naszego pobytu w Madrycie poświęciliśmy na zwiedzaniu centrum miasta w miłym towarzystwie szalonych Czeszek (które poznaliśmy pod Prado) i rozmowach z naszymi meksykańskimi gospodarzami, którzy gościli nas w ramach couchsurfingu.

                                                                          < >

Wizyta w Marakeszu dla osoby nieprzyzwyczajonej do realiów świata arabskiego i muzułmańskiego zarazem może być powodem sporego szoku kulturowego, którego osobiście, w pełni doświadczyłem. Nie zmienił tego nawet fakt, że podczas dotychczasowych podróży odwiedziłem dwa kraje, w których islam jest dominującą religią. Obydwa jednak  są położone w Europie i dają tylko minimalny przedsmak tego, co zobaczyłem w Maroko.

Naszym gospodarzem w dawnej stolicy państwa marokańskiego był M., student filozofii arabskiej, którego poznaliśmy całkowitym przypadkiem na centralnym placu Marakeszu. Był on dla na cennym źródłem informacji na temat miejscowych zwyczajów i zasad rządzących islamem, o których opowiadał, gdy wieczorami  przesiadywaliśmy na dachu jego domu, ze szklanką miętowej herbaty (zwaną "marokańską whiskey") w dłoni.  Mieszkał w dwupiętrowej kamienicy, z przestronnymi, wyłożonymi dywanami pokojami, w jednej z bocznych uliczek mediny (starego miasta). Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy miało swoje zalety i wady. Plusem był wielki pokój będący w naszej dyspozycji, możliwość uczestniczenia od rana do wieczora w życiu mediny i obserwowania codziennych zajęć Marokańczyków z nie do końca turystycznej perspektywy (czego z pewnością nie doświadczali inni obcokrajowcy, mieszkający w hotelach nowej części miasta). Pewnymi niedogodnościami były natomiast warunki sanitarne. Po pierwsze - brak ciepłej wody, który jednak nie był zbyt uciążliwy, gdyż wprost z pomieszczenia, pełniącego równocześnie funkcję pralni i kabiny prysznicowej, wychodziło się na dach rozgrzany marokańskim słońcem. Po drugie - toaleta, czyli dziura w ziemi, z której korzystało się w pozycji nazwanej przez nas niegdyś na Ukrainie (gdzie również stosuje się ten, bądź co bądź, bardzo higieniczny wynalazek) pozycją "na Małysza"...


Dżamaa al-Fina
Wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO marakeskie stare miasto dalekie jest od moich wyobrażeń na temat, jak tego typu miejsce powinno wyglądać. Zabytkowe starówki kojarzą mi się głównie z odrestaurowanymi, reprezentacyjnymi kwartałami, o ograniczonym ruchu kołowym, wypełnionymi spokojnymi knajpkami i muzeami. Jednakże medina jest całkowitym zaprzeczeniem tego obrazu. Jej całość jest właściwie jednym, wielkim bazarem, gdzie wśród bajecznie kolorowych straganów można kupić dosłownie wszystko - od dywanów, chust i niezliczonych rodzajów przypraw, przez wszelakiej maści podróbki znanych marek butów aż do haszyszu,  oferowanego półjawnie prawie  na każdym rogu. Ciasne, zaniedbane uliczki w pobliżu placu Dżamaa al-Fina (głównego placu starej części miasta) są zakorkowane przez nieprzebrany tłum ludzi zmuszonych dodatkowo ustępować przed jeżdżącymi dosłownie wszędzie skuterami, motorami, wozami zaprzężonymi w osły, a nawet dorożkami. Dodatkową "atrakcją" są wszechobecni naganiacze, zachęcający do wizyty w restauracjach czy zrobienia zakupów, którzy, co muszę z uznaniem przyznać, perfekcyjnie potrafili na odległość rozpoznać naszą narodowość. Aby więc uniknąć wszechobecnego "dzien dobly", "cześć Polska" i "jaksie masz" oraz bardziej uniwersalnego "czip prajs maj frend" ("tania cena (!) mój przyjacielu") zaczęliśmy się przedstawiać jako obywatele Mołdawii... 




Główne zabytki Marakeszu, czyli grobowce Saadytów i pałac El Badi zrobiły na mnie przygnębiające wrażenie - są już tylko cieniem dawnej potęgi rządzących Marokiem dynastii. Obydwa są zniszczone i zaniedbane, a prace renowacyjne wydają się przebiegać wyjątkowo powoli.  Jednak inne obiekty - np. pałac Bahia z XIX wieku z pięknymi zdobieniami i dziedzińcami pełnymi roślinności (który bardzo mi przypominał pałac chana krymskiego w Bakczysaraju), meczet Kotubija, z wysoką, górującą nad miastem wieżą (którą mogliśmy obejrzeć tylko z zewnątrz z racji ograniczeń dotykających "niewiernych") i  mury obronne prezentowały się zgoła odmiennie, dając wyobrażenie jak potężnym miastem już w średniowieczu był Marakesz.

Bociany na ruinach El Badi.

Bahia.
Meczet Kotubija
Niezaprzeczalnymi zaletami dawnej stolicy Maroka są jedzenie, napoje i... ich ceny. Tradycyjne potrawy marokańskie takie jak kuskus (jadany w piątki), tanjin, czyli warzywa w ostrej zalewie z mięsem, rodzaj kebabu z przepysznego marokańskiego pieczywa z różnymi rodzajami mięs, a nawet gotowane ślimaki podawane w skorupkach były naszym chlebem powszednim. Jednak największą furorę robił świeżo wyciskany sok z pomarańczy serwowany na Dżamaa al Finaa i mieszanki różnych rodzajów, bardzo gęstych koktajli (np. z awokado, bananów, truskawek itp.) przyrządzanych na oczach klienta, które smakowały wyśmienicie!

Po paru dniach pobytu w Marakeszu lokalizacja naszego mieszkania, która z początku wydawała się nam wielką zaletą, powoli w naszych oczach zaczęła przemieniać się w wadę. Ciągły zgiełk, hałas i wieczne przeciskanie się przez morze ludzi straciło swój urok doświadczania czegoś nowego, a stało się irytującą koniecznością. Nie pomogły nawet spacery po nowym mieście, mającym sporo cech europejskich (takich jak chociażby szerokie ulice!) czy jednodniowy wypad w przepiękne góry Atlas. Czuliśmy, że musimy zmienić nasze miejsce - z tego też powodu wybraliśmy się do położonej nad Oceanem Atlantyckim As-Sawiry.

Góry Atlas
Dworzec kolejowy w "nowym" Marakeszu.


CDN.


wtorek, 5 kwietnia 2011

Alfabet kanaryjski

15 - 22 III - Gran Canaria i Teneryfa.

A jak Auditorio de Tenerife - zarówno na Gran Canarii, jak i Teneryfie znajduje się parę miejsc godnych polecenia ze względu na swoją architekturę. Korzystne wrażenie sprawiają miasteczka La Orotava (GC) i wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO La Laguna (T), które wyglądają jakby czas zatrzymał się tam w XVI wieku. Dobrze prezentuje się też stara część Las Palmas i centrum Santa Cruz de Tenerife z wielką... sadzawką na środku głównego placu i ciekawymi architektonicznie budynkami w okolicy. Jednak budowlą, która wywarła na mnie największe wrażenie jest Auditorio de Tenerife. Potężna, położona nad oceanem konstrukcja, przypominająca przełamującą się falę, jest widoczna nawet z dużej odległości i świetnie komponuje się ze swoim otoczeniem. Wszystkie te atuty powodują, że jej fantazyjny kształt stał się architektonicznym symbolem Teneryfy.

Santa Cruz de Tenerife
Santa Cruz de Tenerife
Katedra w Las Palmas
La Laguna
La Laguna
Auditorio de Tenerife
 B jak barwy - kolorami znajdującymi się na fladze Kanaryjskiej Wspólnoty Autonomicznej są żółty (symbolizujący Słońce), niebieski (błękit oceanu) i biały (ośnieżony szczyt Telde [patrz: "Wulkan"]).


C jak Casa de Colon ("Dom Kolumba") - znajduje się w Las Palmas i jest miejscem, w którym wg legendy zatrzymał się Krzysztof Kolumb podczas swej wyprawy do Ameryki. Osobiście wątpię w prawdziwość tej opowieści, znając datujące się już od czasów starożytnych zamiłowanie ludzi do produkowania na siłę atrakcji turystycznych, zwłaszcza związanych ze znanymi osobistościami (dobrym przykładem na ten proceder jest Ziemia Święta, gdzie na potrzeby turystyki pielgrzymkowej już w parę wieków po Chrystusie "odnalazły się" omalże wszystkie wymieniane w Nowym Testamencie przedmioty, łącznie z łyżkami i stołami używanymi przez członków Świętej Rodziny, czy miejsca w jakikolwiek sposób nadmienione w Ewangeliach). Aczkolwiek muzeum się tam znajdujące budzi zainteresowanie. Poświęcone jest wielkim odkryciom geograficznym, głównie z wieków XV i XVI, gdy za czasów życia jednej generacji świat nagle stał się olbrzymi. Bardzo interesujące było oglądanie map z przełomu wymienionych wyżej stuleci, na które na bieżąco nanoszono kolejne odkrywane lądy, a ich obrysy, początkowo schematyczne i nieporadne z biegiem lat i kolejnymi podróżami stawały się coraz dokładniejsze. W muzeum można było również obejrzeć modele statków, które wyruszyły w ramach pierwszej wyprawy Kolumba i wiele innych eksponatów wprowadzających w klimat lat odkrywania i eksplorowania Nowego Świata.


D jak drogi w górach - trasy wytyczone na wzniesieniach Teneryfy i Gran Canarii są niezwykle malowniczo położone, ale też niesamowicie wąskie. Z tego powodu na drogach raz na jakiś czas tworzone są specjalne zatoczki pozwalające wyminąć się dwóm jadącym z przeciwnych stron pojazdom.


E jak Erasmus - mieliśmy przyjemność spotkać paręnaście osób, które dostąpiły zaszczytu przekroczenia progu raju przed śmiercią, czyli odbycia Erasmusa na Wyspach Kanaryjskich. Cóż mogę napisać... zazdrościmy! :-)

F jak Fuerteventura, Lanzarote, El Hierro, La Palma i La Gomera - to pozostałe wyspy archipelagu, być może nie tak znane jak Gran Canaria i Teneryfa, lecz również  warte odwiedzenia ze względu na kameralne miasta, piękne plaże i wspaniałą przyrodę. Może następnym razem ;-)

G jak gościnność - wielkie podziękowania dla Asi (a.k.a. Słoneczko) i jej współlokatorów, którzy gościli nas w Las Palmas, a także Pauliny i Magdy z AEGEE-Kraków, Menchu z AEGEE-Las Palmas, Andrei i Ismy z AEGEE-Tenerife, którzy pomogli nam w znalezieniu i udzielili nam noclegu w Santa Cruz oraz dla dwójki włoskich artystów ulicznych z Teneryfy, którzy nie dość, że dali mi pograć na swoich skrzypcach, to jeszcze zaproponowali nam nocleg w zajmowanym przez siebie pustostanie! GRACIAS!

H jak hiszpański mieszkańców Wysp Kanaryjskich - język używany przez mieszkańców archipelagu poza specyficznym słownictwem różni się od kontynentalnego hiszpańskiego - w przeciwieństwie do używanej w Hiszpanii drugiej osoby liczby mnogiej "vosotros estáis" (wy jesteście), na Kanarach używa się trzeciej osoby liczby mnogiej "ustedes están" (oni, one, Państwo są). Zatem druga osoba liczby mnogiej praktycznie nie występuje!

I jak Indie - z racji dogodnego położenia Wyspy Kanaryjskie były w minionych wiekach świetnym przystankiem na drodze w dalekie podróże morskie, a także ośrodkiem handlu i ... piractwa.

J jak jaskinie Guanczów (patrz: "Rdzenni mieszkańcy") w Cuatro Puertas - niesamowity wręcz zespół korytarzy i pieczar wydrążonych w skale, w których niegdyś zamieszkiwali pierwsi mieszkańcy archipelagu. Jest to jedno z najciekawszych miejsc na Gran Canarii i interesujący przykład "zabytku" z czasów przedhiszpańskich.

  
K jak klify Los Gigantes - miejsce na zachodnim brzegu Teneryfy, do którego dotarliśmy na chwilę przed zmrokiem. Widok wysokich na 800 metrów klifów w świetle słońca zachodzącego "tuż obok" majaczącej na horyzoncie wyspy La Gomera był naprawdę spektakularny!


L jak lato - z racji prawie 340 bezdeszczowych dni rocznie i temperatur które najczęściej oscylują ok. 20 st. Celsjusza Wyspy Kanaryjskie można z powodzeniem nazwać archipelagiem wiecznego lata.

Ł jak łut szczęścia ;-) - załapaliśmy się na najzimniejszą, marcową  noc od 40 lat. Musieliśmy się z tym pogodzić - nie zostało nam nic innego jak tylko założenie bluz na t-shirty przed wyjściem na dwór ;-)

M jak Maspalomas - skrawek "pustyni" na południu Gran Canarii. Piasek nawiewany z Czarnego Lądu na plażę tej położonej nad oceanem miejscowości tworzy najprawdziwsze, przypominające saharyjskie wydmy. Rozciągają się one na sporym obszarze tworząc dosyć niecodzienne wrażenie pustyni schodzącej prosto do "Wielkiej Wody". Jest to wymarzone miejsce dla miłośników plażowo-pustynnych zabaw takich jak turlanie się ze szczytów najwyższych wydm i wybitnie nieprzyjazne dla aparatów fotograficznych, które po konfrontacji z saharyjskim piaskiem często kończą swój żywot...  (co też stało się z aparatem piszącego te słowa :-/ )


N jak natura - trudno ująć w słowach bogactwo przyrody archipelagu - na paru, niewielkich przecież wyspach, mieści się niesamowita ilość gatunków roślin i zwierząt,  góry sąsiadujące bezpośrednio z oceanem oraz różnorodne plaże. Dodając do tego różnicę między najniższym, a najwyższym punktem Wysp (patrz: "Wulkan"). która wynosi ponad 3000 metrów można stwierdzić, że określenie "Kontynent w miniaturze" jest jak najbardziej adekwatne nie tylko dla Teneryfy, ale dla całego archipelagu.

O jak Ocean Atlantycki
- pierwszy raz w życiu byłem nad oceanem i patrząc na jego bezkres mogłem tylko podziwiać odwagę ludzi, którzy niegdyś, jak żeglarze Kolumba, mieli odwagę płynąć nim w nieznane. Biorąc pod uwagę stosunkowo prymitywne środki techniczne jakimi wówczas dysponowano i niebezpieczeństwa czekające podczas rejsu przestaje dziwić fakt, że często jedynymi "chętnymi" do wypłynięcia byli skazani na śmierć (mający do wyboru stryczek lub pokład) albo spici przez oficerów do nieprzytomności marynarze, budzący się dopiero rano na pełnym oceanie, zamiast pod stołem w tawernie.


P jak psy - przed kolonizacją hiszpańską Wyspy Kanaryjskie były zamieszkiwane przez wielkie stada tych sympatycznych czworonogów. Ich obecność była na tyle charakterystyczna, że to właśnie one, a nie kanarki (jak by się z pozoru wydawało) dały nazwę całemu archipelagowi ('canis' - z łac. pies). Swoją drogą dosłowne tłumaczenie na polski nazw wysp dałoby spore pole do popisu specom od marketingu - reklamowanie wakacji na "Psich Wyspach" było by ciekawym wyzwaniem.


R jak rdzenni mieszkańcy - przed podbojem hiszpańskim, który miał miejsce w XV wieku, Wyspy Kanaryjskie zamieszkiwali Guanczowie. Było to plemię spokrewnione z afrykańskimi Berberami, którego kultura materialna i sposób życia zatrzymały się na poziomie neolitu... Nie dało im to niestety szans w walce z Hiszpanami, co spowodowało, że cała ich społeczność została wybita lub zasymilowana. A szkoda, bo patrząc na pozostałości ich siedzib w jaskiniach w Cuatro Puertas, ceramikę eksponowaną muzeum w Las Palmas, czy specjalne stemple o fantazyjnych wzorach, służące do zdobienia twarzy, można było odnieść wrażenie, że świat stracił cenną część swojej różnorodności.  Na szczęście tradycje jednego z oryginalniejszych, guanczańskich wynalazków, czyli "języka gwizdanego" dalej są kultywowane na La Gomerze.

Czaszki Guanczów w Muzeum w Las Palmas.
Wzory stempli do zdobienia twarzy.
S jak system podatkowy - palisz? jazda samochodem czyni Cię szczęśliwszym? lubisz ciepło? - Wyspy Kanaryjskie są stworzone dla Ciebie! A to wszystko dzięki wyjątkowo przyjaznemu systemowi podatkowemu, dzięki któremu paczka średniej klasy papierosów kosztuje 1,6 euro, litr paliwa ok. 1 euro, a nieopodatkowana, fantastyczna pogoda jest za darmo ;-)

T jak transport
- komunikacja między poszczególnymi wyspami i resztą świata możliwa jest dzięki sieci połączeń  promowych i lotniczych, a wewnątrz wysp - autobusowych (przy czym autobusy są tu oficjalnie zwane "guagua") i tramwajowych (Teneryfa). Na Wyspy Kanaryjskie dostaliśmy się na pokładzie samolotu naszej ulubionej irlandzkiej linii lotniczej, a już będąc na miejscu korzystaliśmy z wszystkich pozostałych możliwości przemieszczania się (z taksówkami i wynajętymi samochodami włącznie). Moimi ulubionymi były: prom, dający pewną namiastkę luksusu i piękny widok na ocean oraz wynajęte samochody zapewniające poczucie niezależności, możliwość spenetrowania najbardziej malowniczych miejsc na obu wyspach, bezcenne wrażenia po nocnej jeździe na górskich serpentynach i wiele innych atrakcji (patrz: "Zimny łokieć").

U jak ubóstwo - przed rozwojem ruchu turystycznego Kanary były stosunkowo biednym obszarem z którego ludzie masowo emigrowali m.in. do Ameryki Łacińskiej.

W jak wulkan
- Teide góruje nie tylko nad Teneryfą, lecz w pewnym sensie nad całą Hiszpanią. Szczyt wulkanu znajduje się bowiem na wysokości 3718 m.n.p.m. i jest najwyżej położonym miejscem w całym kraju. Słowo Teide (Tide) pochodzi z języka Guanczów i oznacza "Diabelską górę". Nazwa ta ma pełne uzasadnienie, ponieważ wulkan jest nadal aktywny.

Widok na Teneryfę i Teide z Gran Canarii
Z jak "zimny łokieć" ;-) - jazda samochodem z ryczącą na cały regulator muzyką i przedramieniem wystawionym z szybę do szczytów dobrego smaku z pewnością nie należy... ale nie mogliśmy się powstrzymać ;-) Długie, ciągnące się nad nadbrzeżem aleje, doskonała pogoda, palmy rosnące wzdłuż drogi, widok na błękit oceanu - wszystko to aż prosiło się o wystawienie rąk za okno i puszczenie przez głośniki kalifornijskiego punk-rocka.