Blog podróżniczy o Hiszpanii i okolicach.

niedziela, 30 stycznia 2011

"Zamek antywłamaniowy".

Hiszpania była w średniowieczu terenem zaciętych starć między wyznawcami islamu, a chrześcijanami. Rekonkwista, czyli trwający około siedmiu wieków proces odbijania ziem Półwyspu Iberyjskiego z rąk muzułmańskich Maurów, poza pamięcią krwawych bitew, pozostawiła po sobie również sporo innych śladów:  arabskie słownictwo obecne do dziś w języku hiszpańskim, oryginalny styl architektoniczny "mudejar" stanowiący mieszankę sztuki rodzimych mieszkańców Hiszpanii ze sztuką najeźdźców, jak również liczne zabytki przypominające burzliwe czasy średniowiecza. Jeden z nich, zamek Calatrava la Nueva,  stał się celem naszej jednodniowej, piątkowej wyprawy.

Późnym rankiem, zaopatrzeni w chińskim sklepie w markera i wielkie kartonowe pudło przespacerowaliśmy przez Ciudad Real  i udaliśmy się w kierunku drogi wylotowej prowadzącej do Aldea del Rey i  Calzada de Calatrava. Po sporządzeniu z pudła odpowiednich tablic stanęliśmy przy ruchliwej drodze i zaczęliśmy "łapać stopa". Kiedy nasze wysiłki przez dłuższy czas nie przynosiły rezultatów poza klasycznym machaniem, uśmiechaniem się do kierowców i eksponowaniem tablic chwyciliśmy się innego sposobu - wciskaliśmy przycisk na pobliskich światłach, co powodowało, że kierowcy czekając na "czerwonym" mieli więcej czasu na zapoznanie się z kierunkiem naszej podróży i podjęcie decyzji o zabraniu nas lub nie ;-). Przy okazji mogliśmy się na własne oczy przekonać czym jest hiszpański styl jazdy. Wielu kierowców traktowało czerwone światło tylko jako sugestia do zatrzymania się, nie bezwzględny nakaz, co było przyczyną jednej, dosyć malowniczej stłuczki (w której jednak nikt nie ucierpiał). W przeciwieństwie do uczestniczek kolizji do nas uśmiechnęło się szczęście i dosłownie parę minut po tym niefartownym wydarzeniu podjechał samochód, którego kierowca zgodził się na podwiezienie nas. Okazał się sympatycznym obywatelem... Sahary Zachodniej, który, jak wynikało z dalszej opowieści kształcił się na Kubie, a w Hiszpanii pracował jak opiekun do dziecka.  Początkowo zadeklarował, że podwiezie nas do Puertollano, jednak po paru chwilach zmienił zdanie i zadecydował, że zawiezie nas aż do samego celu. Było nam to bardzo na rękę, gdyż zamek do którego zmierzaliśmy oddalony jest wiele kilometrów od najbliższych miejscowości.

Podczas drogi po raz kolejny mieliśmy okazję podziwiać piękne, pocięte pagórkami i winnicami krajobrazy La Manchy.


Po małym błądzeniu po okolicznych drogach i wsi Calzada de Calatrava (które absolutnie nam nie przeszkadzało, gdyż przynajmniej z okien samochodu mogliśmy pooglądać kolejną ładną hiszpańską miejscowość) dotarliśmy do podnóża zamku, gdzie na pożegnanie dostaliśmy... 20 euro od naszego kierowcy. Po naszych dwóch dotychczasowych miniwyprawach mieszkańcy Afryki Północnej bardzo zyskali w moich oczach!
Jedna z tablic, która pomogła nam dotrzeć do celu i 20 euro :-)
Usytuowanie zamku, należącego niegdyś do rycerskiego zakonu Calatrava (który poza walką z muzułmanami, dał nazwę wielu okolicznym miejscowościom) robi imponujące wrażenie. Położony jest na potężnym wzgórzu i góruje nad średniowiecznym szlakiem prowadzącym z Kastylii do Andaluzji. Vis a vis niego, na podobnym wzniesieniu znajdują się ruiny warowni Salvatierra, będącej niegdyś we władaniu arabskich oponentów walecznych zakonników .

Calatrava la Nueva

Salvatierra 
Rozpoczęliśmy wędrówkę drogą ciągnącą się serpentyną wokół całego zamkowego wzgórza. Dało nam to okazję do podziwiania potężnych skał i murów broniących niegdyś dostępu do zakonnej twierdzy.


Gdy już dotarliśmy pod bramę zamku spotkała nas przykra niespodzianka - trafiliśmy na porę sjesty i wszystkie wejścia do warowni zostały pozamykane na cztery spusty. Jeśli idea sjesty przekonuje mnie w gorące miesiące, kiedy w godzinach okołopołudniowych po prostu nie da się, z racji wysokiej temperatury, pracować to pod koniec stycznia sensowność takiego rozwiązania wydaje mi się niezbyt wysoka... . Mając w perspektywie godzinne oczekiwanie na koniec wypoczynku obsługi zamku (z pewnością niezbędnego dla ludzi zajmujących się głównie otwieraniem bram i rozdawaniem ulotek) postanowiliśmy wzorem średniowiecznych rycerzy zdobyć mury twierdzy. Po krótkim spacerze wzdłuż linii obwarowań znaleźliśmy dogodne miejsce i po krótkiej wspinaczce rycerze: Zbyszko z Krakowa i Maćko z Warszawy ;-) wdarli się na teren "nieprzyjacielskiej" (bo pogrążonej w mrokach sjesty) warowni. Dzięki temu sprytnemu manewrowi zaoszczędziliśmy sporo, bezcennego dla ludzi jeżdżących auto-stopem, czasu i mieliśmy okazję zwiedzić miejsca niedostępne na co dzień dla turystów. Po oficjalnej godzinie ponownego otwarcia dołączyła do nas Lila, która jak na damę przystało weszła przez główną bramę zamku, lecz zmuszona była zwiedzić go w przyspieszonym tempie.  

Z terenu warowni roztaczał się kapitalny widok na okolicę. Ze względu na ciągle zmieniającą się pogodę kolory okolicznych, pokrytych szarymi skałami gór, intensywnie zielonych pól i czerwonych gleb co rusz nabierały nowych, niesamowitych odcieni, a widok padającego w oddali deszczu sprawiał wrażenie jakby ktoś nakrył okolicę lekkim płaszczem mgły.  Dopełnieniem pięknych widoków była też tęcza, która towarzyszyła nam przez całą drogę powrotną z zamkowego wzgórza.


Schodząc na dół uświadomiliśmy sobie jeden dosyć niepokojący fakt - na trasie ciągnącej się pod twierdzą nie było praktycznie żadnego ruchu. Aby nie zostać na lodzie postanowiliśmy chwycić się środka dosyć rozpaczliwego i rozciągnięci w tyralierę na zamkowym trakcie zatrzymaliśmy samochód jedynego turysty który w tym czasie opuszczał to miejsce. Jak się okazało nasza radykalna forma "marketingu bezpośredniego" była skuteczna. Kierowca (którego życiową pasją były.... zdalnie sterowane miniaturowe helikoptery)  zgodził się podwieźć nas do pobliskiej wioski i po krótkiej kontroli drogówki  wysadził nas na drodze wylotowej w kierunku Ciudad Real i Aldea del Rey.

Po dłuższej, spędzonej tam chwili, obserwując niewielki ruch i bezskuteczność naszych "stopowych" poczynań zaczęliśmy wędrować w kierunku bardziej ruchliwej drogi, aby po dosłownie momencie... znów wsiąść do samochodu amatora mini-awiacji, który zdążył załatwić swoje sprawy w okolicy i zdecydował się dowieźć nas do Almagro, miejscowości oddalonej o ok. 25 km od Ciudad Real. Tam już ostatecznie pożegnaliśmy się z naszym kierowcą i wymachując sporządzoną uprzednio tabliczką usiłowaliśmy złapać transport do naszego miasta. Bez efektu... Widok zmęczonych i zmarzniętych ludzi na poboczu nieszczególnie poruszył serca hiszpańskich kierowców i stanęliśmy przed perspektywą ok. 4-godzinnego, wieczornego marszu do domu.

Spacer rzadko uczęszczaną drogą, wzdłuż pogrążonej w prawie całkowitych ciemnościach autostrady nie znajduje się szczególnie wysoko (mówiąc oględnie) na liście moich ulubionych czynności w piątkowy wieczór. Innej rady jednak nie było. Ruszyliśmy... W ciągu drogi jedynymi ludźmi jakich napotkaliśmy byli z rzadka mijający nas kierowcy i "obsługa" pewnego koszmarnie wyglądającego "zajazdu", składająca się wyłącznie z niehiszpańsko wyglądających kobiet, wyraźnie zainteresowanych bliższym zapoznaniem się tylko z męską częścią naszej ekipy ;-)
"Hostel"?
Po dwugodzinnym marszu i przejściu ok. 12 km znaleźliśmy się w Pozuelo de Calatrava, gdzie w odruchu desperacji weszliśmy do pierwszego, otwartego miejsca (którym okazał się zakład samochodowy) i poprosiliśmy o podwiezienie. Sympatyczny mechanik podrzucił nas około pół kilometra na pobliską stację benzynową, gdzie poprosił swojego znajomego o wyszukanie nam jakiegoś transportu. Nie zdążyliśmy nawet zjeść zakupionych na stacji słodyczy, gdy okazało się, że jeden z tankujących zgodził się nas zawieźć do Ciudad Real. Jadąc już, miałem wielką satysfakcję, że mijane okolice obserwuję ze środka ciepłego samochodu, a nie muszę ich bliżej poznawać na pieszo!       

P.S. Tytuł dzisiejszego posta jest cytatem z wypowiedzi Maćka, który po sforsowaniu murów twierdzy stwierdził: "Zamek antywłamaniowy to to jednak nie jest".

środa, 26 stycznia 2011

Auto e-stop!

Miejscowość, w której obecnie mieszkam ma liczne zalety. Jest dobrze skomunikowana z innymi rejonami Hiszpanii, da się ją przejść spacerowym tempem wzdłuż i wszerz w ciągu pół godziny, ceny jak na tutejsze warunki są naprawdę znośne, w licznych chińskich sklepach można posłuchać ciekawej językowej mieszanki mandaryńsko - hiszpańskiej, zabytki w liczbie trzech nie są zbyt absorbujące, a wszystkie popularne miejsca w których "się bywa" da się poznać w ciągu dwóch wieczorów. Wszystko to czyni Ciudad Real idealną bazą wypadową do podróżowania, gdyż liczba atrakcji jest ograniczona, a po paru spędzonych tu dniach zna się miasto jak własną kieszeń (o, nie ukrywajmy, niezbyt ciekawej zawartości ;-).

W związku z powyższym już w pierwszym tygodniu naszego pobytu postanowiliśmy wyruszyć w podróż. Naszym celem były 3 miejscowości położone przy drodze CM-412: Valdepenas, Villanueva de los Infantes i Alcaraz (do którego niestety nie udało nam się dotrzeć). Późnym niedzielnym rankiem, pełni optymizmu wyszliśmy na drogę wylotową za miastem. Odnalezienie odpowiedniego miejsca do łapania stopa zajęło nam trochę czasu. Początkowo nieopatrznie urządziliśmy sobie spacer wzdłuż drogi szybkiego ruchu, która jak się okazało ciągnęła się po horyzont, bez stacji benzynowych i zatoczek, oferując nam jedynie wszechobecne barierki i wąskie pobocza absolutnie niesprzyjające "stopowaniu".



Niezrażeni tym małym niepowodzeniem cofnęliśmy się w stronę miasta i po zlokalizowaniu bardziej przyjaznego punktu zaczęliśmy zaznajamiać Hiszpanów z ideą auto-stopu. Ten sposób podróżowania wydaje się tu szerzej nieznany. Reakcje kierowców na trójkę niehiszpańsko wyglądających osób wykonujących dziwne gesty na poboczu można podzielić na (w większości):  kompletne zdziwienie, kompletny brak jakiejkolwiek reakcji, odpowiadanie równie dziwnymi gestami (coś pomiędzy zejdźcie z pobocza a "pozdrawiamy was z naszego pustego super-samochodu do którego i tak was nie zabierzemy"), po (w mniejszości) uniwersalne autostopowe gesty typu: "jestem stąd" czy "mam pełen samochód". Ostatecznie, po dłuższym oczekiwaniu w krótkich odstępach czasu udało nam się zatrzymać dwa samochody: jeden prowadzony przez sympatyczne hiszpańskie małżeństwo (z którego "usług" jednak nie skorzystaliśmy, ponieważ jak nam się  niesłusznie wydawało, nie jechali w naszym kierunku) i kolejny prowadzony przez jadącego do Valdepenas Marokańczyka. Podróż z nim, rewelacyjnymi, hiszpańskimi drogami, przy akompaniamencie arabskiej muzyki przebiegła w bardzo miłej atmosferze, która dodatkowo była ubarwiana widokami olbrzymich winnic, pagórków i oczywiście licznych wiatraków (La Mancha!) za oknem. Po krótkim postoju w ładnej wiosce Moral, dotarliśmy do Valdepenas.

Miasteczko to wyróżnia się dość długim, poprowadzonym główną ulicą pasażem z licznymi metalowymi konstrukcjami i centralnie umiejscowionym pomnikiem Don Kichota,
dwoma ładnymi kościołami (zamkniętymi w niedzielę jak prawie wszystko w Hiszpanii ;-)

Średniowieczne wejście do kościoła wykorzystywane jako bramka przez dzieci.

i sympatycznym barem gdzie spróbowaliśmy hiszpańskiego piwa z dodatkiem tapas (czyli serwowanych do piwa przegryzek tj. małże z nadzieniem, bułki z serem i sosem pomidorowym na ciepło, pieczone ziemniaki itp).

Kolejnym punktem na naszej podróżnej mapie była Villanueva de los Infantes - miejscowość która wg przewodnika ma najładniejszą starówkę w całej Kastylii - La Manchy. Dotarcie tam zajęło nam sporo czasu z racji niewielkiego ruchu
ale ostatecznie (po naprawdę długim czekaniu) zlitował się nad nami... kolejny marokański kierowca, który dowiózł nas bezpiecznie do celu.
Opinia zawarta w przewodniku była jak najbardziej trafna - miasteczko jest naprawdę urocze. Jednolita architektonicznie, niska zabudowa, wąskie uliczki i mały ryneczek z dostojnym kościołem (otwartym!) robiły naprawdę sympatyczne wrażenie, potęgowane jeszcze przez poustawiane gdzieniegdzie figury z książki Cervantesa.  



Po spacerze uliczkami Villenueva nadszedł czas na powrót - niestety tym razem łapanie stopa nie szło nam już tak dobrze (było zbyt późno dla Marokańczyków?) i przemarznięci, po ciemku byliśmy zmuszeni wrócić do dopiero co opuszczonego miasteczka. Kiedy okazało się, że ostatni autobus do Ciudad Real odjechał parę godzin wcześniej zaczęliśmy zastanawiać się nad (oczywiście darmowym) noclegiem.
Część nocy postanowiliśmy przeczekać w barze. Niestety zbytnio się tam nie zagrzaliśmy, gdyż Hiszpanie z racji wprowadzonego niedawno całkowitego zakazu palenia mają irytujący zwyczaj trucia się tytoniem przy otwartych oknach. Poza tym bar był czynny tylko do 23 więc pozostała część nocy dalej była dla nas wielką niewiadomą. Ostatecznie zdecydowaliśmy się pójść do pobliskiej całodobowej ... przychodni i ewentualnie przespać się w ciepłej poczekalni. Gdy zapytaliśmy o tę możliwość bardzo przyjazny (sic!) personel postanowił wezwać ... policję. Po przyjeździe pani policjantki odbyła się krótka, prowadzona w miłej atmosferze debata, gdzie nas umieścić. Padały propozycje takie jak: posterunek policji, urząd gminy i miejsce eufemistycznie nazwane "schronieniem dla ludzie nie mających pieniędzy i nie mających gdzie spać". Ostateczny wybór padł na salę przeznaczoną do rehabilitacji chorych przychodni w której właśnie się znajdowaliśmy. Spałem już w wielu dziwnych miejscach (typu skała pod Rysami, mury czarnogórskiego miasta wpisanego na listę UNESCO, schody dworca kolejowego na Węgrzech), ale nigdy jeszcze nie zasypiałem w otoczeniu tablic anatomicznych, piłeczek, ciężarków, bieżni itp.sprzętów. Jedyną niedogodnością naszej "sypialni" był fakt, że musieliśmy ją opuścić przed 8 rano kiedy zaczynały się pierwsze zajęcia dla chorych ;-)   Mimo to, pierwszy kontakt z hiszpańską służbą zdrowia uważam za jak najbardziej udany!

Po opuszczeniu przychodni poszliśmy na kawę przy której posiedzieliśmy dłuższą chwilę w oczekiwaniu na autobus. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy usłyszeliśmy pukanie w witrynę, za którą zobaczyliśmy uśmiechniętą twarz pielęgniarza, który właśnie skończył pracę i zaproponował na podwiezienie do Valdepenas! Oczywiście nie odmówiliśmy ;-) Dojechaliśmy z nim na drogę wylotową w kierunku Ciudad Real
gdzie po 10 minutach złapaliśmy ... kolumbijskiego kierowcę, który w rytmie południowoamerykańskiego punk-rocka dowiózł nas prosto do "królewskiego miasta!"

Trasa Polska - Hiszpania.

Jako, że blog ma być z założenia zbiorem wrażeń z podróży (których mam nadzieję odbyć tu naprawdę dużo ;-) nie sposób nie napisać choćby krótkiej notki o pierwszej z nich, czyli o drodze z Polski do Hiszpanii.
Chyba po raz pierwszy w życiu na jednej trasie zaliczyłem tak różnorodne środki transportu - podczas całodniowej podróży miałem przyjemność jechać (w kolejności chronologicznej): tramwajem, szynobusem, samolotem, metrem, pociągiem i przejść spory odcinek na piechotę. Każdy z nich miał swój specyficzny urok -  widok na Alpy z okna samolotu był naprawdę imponujący, łapa kieszonkowca grzebiącego w mojej kieszeni podczas podróży metrem dostarczyła mi dodatkowych, niekoniecznie pozytywnych emocji (na szczęście portfel i paszport ocalały), a pociąg rozwijający prędkość 200 km na godzinę, na mnie, osobie przyzwyczajonej do "standardów" PKP, zrobił dosyć niecodzienne wrażenie.
Rzeczą, która szczególnie wbiła mi się w pamięć po tej podróży i wizycie na jednym z madryckich dworców i stacjach metra była bardzo duża liczba funkcjonariuszy policji i ochrony patrolujących te miejsca. W ramach polityki bezpieczeństwa każdy podróżny zobligowany jest do prześwietlania bagażu przed wejściem do poczekalni, a wpuszczanie na perony rozpoczyna się dopiero na kilkanaście minut przed odjazdem pociągów. Jak widać pamięć zamachów terrorystycznych z 2004 roku jest w Hiszpanii jeszcze świeża , a patrząc na niedawne wydarzenia w Moskwie tego rodzaju środki bezpieczeństwa staną się niestety rzeczą powszechniejszą niż rzadszą w dzisiejszym świecie...