Późnym rankiem, zaopatrzeni w chińskim sklepie w markera i wielkie kartonowe pudło przespacerowaliśmy przez Ciudad Real i udaliśmy się w kierunku drogi wylotowej prowadzącej do Aldea del Rey i Calzada de Calatrava. Po sporządzeniu z pudła odpowiednich tablic stanęliśmy przy ruchliwej drodze i zaczęliśmy "łapać stopa". Kiedy nasze wysiłki przez dłuższy czas nie przynosiły rezultatów poza klasycznym machaniem, uśmiechaniem się do kierowców i eksponowaniem tablic chwyciliśmy się innego sposobu - wciskaliśmy przycisk na pobliskich światłach, co powodowało, że kierowcy czekając na "czerwonym" mieli więcej czasu na zapoznanie się z kierunkiem naszej podróży i podjęcie decyzji o zabraniu nas lub nie ;-). Przy okazji mogliśmy się na własne oczy przekonać czym jest hiszpański styl jazdy. Wielu kierowców traktowało czerwone światło tylko jako sugestia do zatrzymania się, nie bezwzględny nakaz, co było przyczyną jednej, dosyć malowniczej stłuczki (w której jednak nikt nie ucierpiał). W przeciwieństwie do uczestniczek kolizji do nas uśmiechnęło się szczęście i dosłownie parę minut po tym niefartownym wydarzeniu podjechał samochód, którego kierowca zgodził się na podwiezienie nas. Okazał się sympatycznym obywatelem... Sahary Zachodniej, który, jak wynikało z dalszej opowieści kształcił się na Kubie, a w Hiszpanii pracował jak opiekun do dziecka. Początkowo zadeklarował, że podwiezie nas do Puertollano, jednak po paru chwilach zmienił zdanie i zadecydował, że zawiezie nas aż do samego celu. Było nam to bardzo na rękę, gdyż zamek do którego zmierzaliśmy oddalony jest wiele kilometrów od najbliższych miejscowości.
Podczas drogi po raz kolejny mieliśmy okazję podziwiać piękne, pocięte pagórkami i winnicami krajobrazy La Manchy.
Po małym błądzeniu po okolicznych drogach i wsi Calzada de Calatrava (które absolutnie nam nie przeszkadzało, gdyż przynajmniej z okien samochodu mogliśmy pooglądać kolejną ładną hiszpańską miejscowość) dotarliśmy do podnóża zamku, gdzie na pożegnanie dostaliśmy... 20 euro od naszego kierowcy. Po naszych dwóch dotychczasowych miniwyprawach mieszkańcy Afryki Północnej bardzo zyskali w moich oczach!
Jedna z tablic, która pomogła nam dotrzeć do celu i 20 euro :-) |
Calatrava la Nueva |
Salvatierra |
Gdy już dotarliśmy pod bramę zamku spotkała nas przykra niespodzianka - trafiliśmy na porę sjesty i wszystkie wejścia do warowni zostały pozamykane na cztery spusty. Jeśli idea sjesty przekonuje mnie w gorące miesiące, kiedy w godzinach okołopołudniowych po prostu nie da się, z racji wysokiej temperatury, pracować to pod koniec stycznia sensowność takiego rozwiązania wydaje mi się niezbyt wysoka... . Mając w perspektywie godzinne oczekiwanie na koniec wypoczynku obsługi zamku (z pewnością niezbędnego dla ludzi zajmujących się głównie otwieraniem bram i rozdawaniem ulotek) postanowiliśmy wzorem średniowiecznych rycerzy zdobyć mury twierdzy. Po krótkim spacerze wzdłuż linii obwarowań znaleźliśmy dogodne miejsce i po krótkiej wspinaczce rycerze: Zbyszko z Krakowa i Maćko z Warszawy ;-) wdarli się na teren "nieprzyjacielskiej" (bo pogrążonej w mrokach sjesty) warowni. Dzięki temu sprytnemu manewrowi zaoszczędziliśmy sporo, bezcennego dla ludzi jeżdżących auto-stopem, czasu i mieliśmy okazję zwiedzić miejsca niedostępne na co dzień dla turystów. Po oficjalnej godzinie ponownego otwarcia dołączyła do nas Lila, która jak na damę przystało weszła przez główną bramę zamku, lecz zmuszona była zwiedzić go w przyspieszonym tempie.
Z terenu warowni roztaczał się kapitalny widok na okolicę. Ze względu na ciągle zmieniającą się pogodę kolory okolicznych, pokrytych szarymi skałami gór, intensywnie zielonych pól i czerwonych gleb co rusz nabierały nowych, niesamowitych odcieni, a widok padającego w oddali deszczu sprawiał wrażenie jakby ktoś nakrył okolicę lekkim płaszczem mgły. Dopełnieniem pięknych widoków była też tęcza, która towarzyszyła nam przez całą drogę powrotną z zamkowego wzgórza.
Schodząc na dół uświadomiliśmy sobie jeden dosyć niepokojący fakt - na trasie ciągnącej się pod twierdzą nie było praktycznie żadnego ruchu. Aby nie zostać na lodzie postanowiliśmy chwycić się środka dosyć rozpaczliwego i rozciągnięci w tyralierę na zamkowym trakcie zatrzymaliśmy samochód jedynego turysty który w tym czasie opuszczał to miejsce. Jak się okazało nasza radykalna forma "marketingu bezpośredniego" była skuteczna. Kierowca (którego życiową pasją były.... zdalnie sterowane miniaturowe helikoptery) zgodził się podwieźć nas do pobliskiej wioski i po krótkiej kontroli drogówki wysadził nas na drodze wylotowej w kierunku Ciudad Real i Aldea del Rey.
Po dłuższej, spędzonej tam chwili, obserwując niewielki ruch i bezskuteczność naszych "stopowych" poczynań zaczęliśmy wędrować w kierunku bardziej ruchliwej drogi, aby po dosłownie momencie... znów wsiąść do samochodu amatora mini-awiacji, który zdążył załatwić swoje sprawy w okolicy i zdecydował się dowieźć nas do Almagro, miejscowości oddalonej o ok. 25 km od Ciudad Real. Tam już ostatecznie pożegnaliśmy się z naszym kierowcą i wymachując sporządzoną uprzednio tabliczką usiłowaliśmy złapać transport do naszego miasta. Bez efektu... Widok zmęczonych i zmarzniętych ludzi na poboczu nieszczególnie poruszył serca hiszpańskich kierowców i stanęliśmy przed perspektywą ok. 4-godzinnego, wieczornego marszu do domu.
Spacer rzadko uczęszczaną drogą, wzdłuż pogrążonej w prawie całkowitych ciemnościach autostrady nie znajduje się szczególnie wysoko (mówiąc oględnie) na liście moich ulubionych czynności w piątkowy wieczór. Innej rady jednak nie było. Ruszyliśmy... W ciągu drogi jedynymi ludźmi jakich napotkaliśmy byli z rzadka mijający nas kierowcy i "obsługa" pewnego koszmarnie wyglądającego "zajazdu", składająca się wyłącznie z niehiszpańsko wyglądających kobiet, wyraźnie zainteresowanych bliższym zapoznaniem się tylko z męską częścią naszej ekipy ;-)
"Hostel"? |
P.S. Tytuł dzisiejszego posta jest cytatem z wypowiedzi Maćka, który po sforsowaniu murów twierdzy stwierdził: "Zamek antywłamaniowy to to jednak nie jest".
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń