Blog podróżniczy o Hiszpanii i okolicach.

sobota, 28 maja 2011

Autostopem przez Andaluzję! cz. 1 - Granada

Pierwszy samotny autostop w moim życiu i do razu skok na głęboką wodę. Z podstawową znajomością języka hiszpańskiego, w kraju w którym umiejętność mówienia po angielsku jest żadna, a kierowcy niechętni do brania przygodnych pasażerów - z takimi stereotypami w głowie wyruszyłem skoro świt na drogę wylotową z Ciudad Real...

Pierwszym moim celem było dotarcie do Valdepenas,  miasta będącego ośrodkiem winiarstwa znanym w całej Hiszpanii, ale przede wszystkim znajdującym się przy Autovia del Sur - drodze szybkiego ruchu prowadzącej do serca Andaluzji. Po dłuższym marszu przez Ciudad Real ustawiłem się w wypróbowanym podczas poprzednich wypraw miejscu (patrz: "Auto e-stop!") . W zgodzie z wszystkimi autostopowymi poradnikami ubrałem się w "schludne i kolorowe ubrania, przyciągające uwagę kierowców", w ręku dzierżyłem kartkę "na której dużymi literami określiłem kierunek jazdy", a na twarz nałożyłem "szczery uśmiech sugerujący dobre intencje" z mojej strony ...i udało się! Po zaledwie 5 minutach oczekiwania zatrzymał się pierwszy kierowca. Jak na Hiszpanię przystało był to... Boliwijczyk. Na pierwszy rzut oka nie wzbudził we mnie zaufania, lecz gdy na tylnym siedzeniu jego samochodu zauważyłem dziecko postanowiłem zaryzykować. Będąc już w środu zacząłem żałować swojej decyzji. Według mnie (i mojej mapy) trasa którą jechaliśmy była zupełnie okrężna i na początku miałem wątpliwości, czy w ogóle jedziemy do Valdepenas. Za oknem tylko migały mi kolejne zjazdy do tej miejscowości. Sprawa jednak wyjaśniła się dosyć szybko - kierowaliśmy się na drogę, która prowadziła do celu, tylko nie była uwzględniona przez moją czteroletnią mapę. Jak widać w Hiszpanii, w przeciwieństwie do pewnego kraju nad Wisłą budowa nowych tras przebiega sprawnie.

Wylądowałem na przedmieściach Valdepenas. Pożegnałem się z Boliwijczykiem (który okazał się całkiem sympatycznym gościem) i kierując się jego wskazówkami poszedłem w stronę ronda znajdującego się przy zjeździe na Autovia del Sur. Miejsce było fatalne - wprawdzie jeździło tamtędy wielu kierowców, jednak rzadko który zjeżdżał na drogę szybkiego ruchu, miejsca do zatrzymania się nie było, a dodatkowo słońce zaczęło niemiłosiernie palić. Po dłuższej chwili oczekiwania, widząc nieskuteczność moich autostopowych działań, zmieniłem na kartce nazwę mojego następnego celu z Linares (położonego dalej od Valdepenas) na Amuradiel (wioskę leżącą stosunkowo blisko). Był to strzał w dziesiątkę, gdyż już po chwili, łamiąc wszelkie możliwe przepisy, na środku ronda zatrzymał się jadący do Amuradiel kierowca. Był pochodzącym z Las Palmas studentem uczącym się i mieszkającym... w Ciudad Real. (Swoją drogą szczerze mu współczuję przeprowadzki z Wysp Kanaryjskich do środka niczego w La-Manchy). Sprawnie dojechaliśmy do Amuradiel, umilając sobie czas rozmową prowadzoną mieszanką angielskiego i hiszpańskiego. Okazało się, że byłem pierwszym zabranym przez niego autostopowiczem w życiu.

Amuradiel jest bardzo małą wioską, którą da się przejść z jednego końca na drugi w ciągu 10 minut. Nie było więc zbytnio zaskakujące, że ruchu przy wyjeździe z niej prawie nie było. Postanowiłem więc nie czekać na cud i ruszyłem wzdłuż Autovii  w stronę zajazdu, który znajdował się w odległości ok. 0,5 km. Tam również nie dopisało mi szczęście.  Liczba osób zatrzymujących się, aby chwilę odpocząć po trudach podróży była minimalna z powodu remontu drogi prowadzącej do tego miejsca. W odruchu desperacji wyszedłem na pas drogi szybkiego ruchu prowadzący z nieuczęszczanego zajazdu i po dosłownie dwóch machnięciach ręką ok. 200 metrów ode mnie (ponownie łamiąc wszelkie możliwe przepisy) zatrzymał się kierowca. Moją radość dopełnił fakt, że jego trasa prowadziła w pobliżu Granady! W ten sposób poznałem Juana Carlosa, psychologa z Madrytu. Przegadałem z nim w "spanglish" całą drogę. Poruszaliśmy tematy począwszy od sytuacji na polskim rynku pracy, przez trudności adaptacyjne młodych imigrantów, z którymi pracuje Juan, aż do architektury (czyli casas blancas - białych domów, z wąskimi oknami, gwarantujących chłód w gorące dni)  i upraw (sprowadzających się do oliwek) charakterystycznych dla Andaluzji.

W czasie rozmowy minęliśmy granicę dzielącą Kastylię-La Manchę i Andaluzję. Miejsce, w którym się ją pokonuje wygląda wprost niesamowicie! Przekracza się ją bowiem jadąc serpentyną przez przełęcz górską  z widokiem na gigantycznych rozmiarów estakadę. Gdy zostawiliśmy ją za sobą  w krajobrazie zaczęły dominować góry i pagórki oraz wspomniane już wszechobecne gaje oliwne i malowniczo położone wioski z casas blancas.

Z Juanem Carlosem pożegnałem się na stacji benzynowej w pobliżu Granady. Szybki skok przez drogowe barierki i rozpocząłem mozolny marsz przez przedmieścia mojego ulubionego hiszpańskiego miasta. Gdy mój spacer zaczął się podejrzanie przedłużać, zacząłem przypuszczać, że coś co uważałem za Granadę wcale nią nie jest. Moje wątpliwości rozwiała tabliczka sygnowana przez Ayuntamiento de Albolote (Urząd Miejski Albolote) - byłem w miasteczku oddalonym ok. 15 kilometrów od mojego celu. Pomyśleć, że na mapie którą posiadałem Granada wydawała się być położona tuż obok Autovii ;-)


Po przejściu dłuższego odcinka pomiędzy składami budowlanymi i wzdłuż drogi, do której dostępu broniły barierki dotarłem do miejsca, gdzie można było od biedy łapać stopa. Znowu jednak uśmiechnęło się do mnie szczęście i już po chwili jechałem z 3 Senegalczykami. Zarówno po hiszpańsku, jak i po angielsku mówili z bardzo silnym, gardłowym akcentem. Z tego też powodu, wysadzając mnie i instruując jak dostać się do centrum Granady z trudem rozpoznałem w tajemniczym "łodo egdo"  hiszpańskie wyrażenie todo recto (cały czas prosto).


Po kilkunastominutowym spacerze, idąc zgodnie z instrukcją "łodo egdo" dotarłem do znajomego parku w pobliżu Gran Vii i mieszkania Ani - od momentu kiedy ze "szczerym, sugerującym dobre intencje" uśmiechem na twarzy stanąłem przy drodze wylotowej z Ciudad Real minęło 7 godzin. Nieźle, jak na kraj w którym kierowcy "nie biorą autostopowiczów", a ludzie nie "mówią po angielsku".

Czy tego miasta można nie kochać?
O swojej miłości do Granady rozpisywałem się już w jednej z poprzednich notek (patrz: "Miłość cz.2") więc nie będę ponownie opisywać jej walorów. Uwielbiam to miasto i będąc tam drugi raz absolutnie się na nim nie zawiodłem. Po raz kolejny poznałem niesamowite miejsca. Pierwszym z nich było Sacromonte, położona powyżej Albaicin "dzielnica", której mieszkańcy zamieszkują jaskinie. W jej niższej części groty są zagospodarowane na mieszkania o normalnym standardzie, służą jako bary, hotele a nawet kluby, natomiast w części wyższej ludzie żyją już w gorszych warunkach. Jednak są one ceną za niezależność i nieingerencję władz, gdyż mieszkańcy "dzikiego" Sacromonte, którymi często są imigranci, nie płacą podatków i nie rejestrują w żaden sposób swojego miejsca zamieszkania.

ulica Kolorowych Jaskiń

Kolejnym ciekawym miejscem, które udało mi się odwiedzić było wzgórze położone nad Alhambrą. Dostaliśmy się tam wraz z Anią po forsownej jeździe na rowerze w 30 stopniowym upale, poprzedzonej dłuższym rajdem przez nieznane mi wcześniej części Granady. Już na samej górze okazało się, że jest to bardzo popularne miejsce wypoczynku, pełne samochodów i ludzi spędzających czas na pikniku. Zmęczenie i litry wylanego potu, którymi okupiliśmy dojazd na górę, zostały nam wynagrodzone przez piękne widoki na miasto i okoliczne góry.


W czasie mojego pobytu zdążyłem jeszcze odwiedzić stary klasztor kartuzów, od którego nazwę bierze jeden z kwartałów Granady, obecnie zajmowany przez budynki uniwersyteckie. W kompleksie klasztornym aktualnie znajduje się muzeum, w którym na obrazach zilustrowane są dramatyczne dzieje braci zakonnych (często w niezamierzenie humorystyczny sposób ;-). Można tam również obejrzeć ciekawe, bogato zdobione wnętrze zakonnego kościoła. (Tak na marginesie udając się w odwiedziny do kogoś mieszkającego w tym rejonie lepiej dobrze zapamiętać całą nazwę ulicy, a nie tylko "coś Cartuja  x/y". Od zapamiętania tego wydawało by się mało istotnego "coś" zależy bowiem czy dostaniemy się na czas do znajomych - w pobliżu klasztoru nazwy ulic nie grzeszą różnorodnością i prawie każda z nich ma "Cartuja" w nazwie.)


Po świetnie spędzonych paru dniach i obowiązkowych wizytach w moim ulubionym barze Perra Gorda nadszedł czas pożegnania z dziewczynami (Ania, Kasia, Ela - dzięki!) i ruszania w dalszą drogę. Kierunek: Malaga!






CDN.






piątek, 6 maja 2011

Marakesz kontra As-Sawira cz.2

Wyjazd do As-Sawiry był strzałem w dziesiątkę - przechadzając się przyjemnymi uliczkami miasteczka wreszcie doświadczyliśmy czegoś, czego mocno nam brakowało przez ostatnie dni - spokoju. W końcu można było się zatrzymać przed straganem nie będąc nagabywanym, a otaczający ludzie nie sprawiali wrażenia jakby chcieli nas oszukać w każdy możliwy sposób (co w Marakeszu było nieomal regułą). Oczywiście wiele razy spotykaliśmy się z propozycją kupna haszyszu czy ciasteczek, które "make you hahaha 5 hours", ale było to bardziej nieodłącznym elementem folkloru lokalnego, niż czymś szczególnie uciążliwym.





Samo miasto jest bardzo kameralne, z reguły dobrze utrzymane, a jego życie skupia się w starej, otoczonej murami i oceanem części. Pełno jest tam wąskich uliczek i zaułków mieszczących kramy, zakłady usługowe i... dobrze zakamuflowane hostele. Do większości z nich (szczególnie tych tańszych) nie sposób trafić nie korzystając z usług naganiaczy, co w znacznym stopniu uzależnia posiadających miejsca noclegowe od przychylności tych ludzi. Dzięki temu jednak właściciele hosteli i naganiacze żyją w swego rodzaju symbiozie, z korzyścią dla dwóch, a nawet trzech (wliczając turystów) stron. Sprawdzony mechanizm szukania hostelu w As-Sawirze wygląda następująco:  kiedy zgłosi się do nas naganiacz (co następuje zwykle tuż po wystawieniu stopy z autokaru) nie należy go odpędzać, tylko podać swoje warunki finansowe (typu 150 dirhamów za nocleg dla 3 osób, czyli ok. 5 euro na głowę) i dać mu np. 2 lub 3 szanse na znalezienie miejsca mieszczącego się w zadeklarowanej kwocie. Później nastawić się na krótki spacer zaułkami starego miasta i... szybkie ulokowanie się w jednym z bardzo ładnych hosteli, po korzystnej, nieosiągalnej gdybyśmy zgłosili się tam sami, cenie! Dzieje się tak, gdyż to nie personel, lecz naganiacze de facto dyktują ceny noclegów! Mają w rękach mocny argument - jeśli zarządzający hostelem nie zgodzi się na podaną przez nich kwotę, nazajutrz może nie mieć klientów... W efekcie, w momencie zawarcia transakcji, wszyscy są szczęśliwi - turyści płacący umiarkowaną cenę, właściciele mający klientów i naganiacze zarabiający 10% prowizję.


Mieszkać w hostelu zdecydowanie warto, co stwierdziliśmy po jednej nocy spędzonej u hosta z couchsurfingu. Człowiek ten był niezwykle sympatyczny, jednak jego mieszkanie znajdowało się poza terenem starego miasta, sprawiało dosyć przygnębiające wrażenie, "właśnie skończył się gaz do grzania wody", a jego znajomość angielskiego (mimo deklarowanego poziomu średnio zaawansowanego) była mizerna. Natomiast my chcieliśmy kontaktu z ludźmi, wciągających, wieczornych rozmów i ciekawego otoczenia. W tym celu postąpiliśmy zgodnie z instrukcją zawartą w poprzednim akapicie i kolejne noce spędziliśmy w o wiele ciekawszym miejscu


As-Sawira poza uroczym starym miastem dysponuje olbrzymią, ciągnącą się kilometrami plażą usytuowaną nad zatoką i silnym wiatrem, czyniącym miasto wymarzonym miejscem dla kite-surferów. Jest też miejscem, gdzie co roku odbywa się marokański Woodstock, czyli festiwal Gnaoua, gromadzącym setki tysięcy fanów muzyki z całego świata. Mieszkańcy miasta szczycą się też odwiedzinami samego Jimmiego Hendrixa, co jest prawdą, jednak rodem z kawału o Radiu Erewań. Mistrz gitary wprawdzie odwiedził... okolice As-Sawiry (zatrzymał się w sąsiedniej wiosce), aczkolwiek nie był wówczas jeszcze znany, a jego wizyta była wymuszona nie miłością do miasta, tylko kontuzją nogi.

Kite surfing.

                                                             < >

Kto więc wygrał rywalizację między dwoma marokańskimi miastami? Trudno określić, bo tak naprawdę ciężko jest ocenić czy lepszy jest widok z tarasu na ocean, czy na rozświetloną metropolię, bliskość plaży czy gór, czy ciekawsza jest przechadzka i oglądanie miasta z typowo turystycznej perspektywy, czy uczestniczenie w pełni w jego życiu 24h na dobę. Myślę, że sprawiedliwym rezultatem będzie remis, zwłaszcza, że ludzie których poznaliśmy w jednym i drugim miejscu byli naprawdę niesamowici i równie ciekawi! (np. Amerykanka, która od 20 lat nie była w ojczyźnie i zjeździła pół świat, Portorykanka nie mająca jeszcze 20 lat, która zjeździła już pół Europy i wielu naszych sympatycznych rodaków, którzy jak wiadomo są wszędzie!).


                                                              < >

Po jednej, bardzo krótkiej, ale i interesującej nocy spędzonej na dachu hostelu w Marakeszu i rozmyślaniu nad marokańskim pojmowaniu idei couchsurfingu odlecieliśmy do Madrytu. Tam pielęgnowaliśmy znajomości zawarte w Maroko, na powrót zaprzyjaźniliśmy się z naszymi meksykańskimi hostami, obejrzeliśmy kapitalną wystawę fotografii Jacque Latrigue'a, powłóczyliśmy się po Parku Retiro, odwiedziliśmy muzeum Reina Sofia (gdzie spełniłem kolejne marzenie swojego życia oglądając "Guernicę" Picassa oraz obrazy Miro i Dalego), a w końcu wysłuchaliśmy rewelacyjnego koncertu jazzowego cygańskich artystów ulicznych i poznaliśmy nocne życie stolicy Hiszpanii. Jedna z wypraw, którą z powodzeniem można nazwać podróżą życia dobiegła końca.