Blog podróżniczy o Hiszpanii i okolicach.

niedziela, 13 marca 2011

Miłość cz.2

Po wygodnej i szybkiej podróży pociągiem (której większość przespaliśmy) znaleźliśmy się w Granadzie. Na powitanie spotkała nas niezbyt przyjemna niespodzianka, gdyż zostaliśmy wylegitymowani, a nasze dane zostały sprawdzone przez policję. Dopiero po dopełnieniu tej "formalności" mogliśmy się udać na wędrówkę po mieście. Na jej początku, zgodnie ze starą łacińską maksymą: "Si fueris Romae, Romano vivito more" ("Będąc w Rzymie, żyj na sposób rzymski") poszliśmy na śniadanie do jednej z typowych kafejek, w których wielu Hiszpanów zaczyna swój dzień pracy. Kawa wypita z samego rana smakowała wyśmienicie, ale absolutną rewelacją okazał się sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy podany do kanapki. Tak posileni udaliśmy się w kierunku centrum miasta, na poszukiwanie punktu informacji turystycznej. Po krótkim spacerze dotarliśmy na Plaza de Santa Ana, gdzie odnaleźliśmy wspomniane miejsce i zupełnym przypadkiem znaleźliśmy się na początku trasy wiodącej przez Albaicin, opisanej w naszym przewodniku. Wyposażeni w odpowiednie mapy ruszyliśmy na zwiedzanie tej niegdyś muzułmańskiej dzielnicy, której meczety zostały przemienione na kościoły, a mieszkańcy (na przełomie XV/XVI wieku) postawieni przed wyborem ochrzczenia się lub opuszczenia Granady. Początkowo szliśmy wąską drogą prowadzącą w sąsiedztwie wielu ze wspomnianych powyżej świątyń, kamienic o różnobarwnych fasadach (często ze śladami polichromii) oraz malowniczych mostów, przerzuconych przez pobliski strumień.
Meczet przebudowany na kościół.
Po dojściu do małego placu, nad którym górowały obwarowania Alhambry zaczęliśmy piąć się w górę. Po drodze mijaliśmy charakterystyczne dla Albaicin pobielane budynki.W ten sposób, błądząc wąskimi uliczkami i zaułkami dotarliśmy do punktu widokowego usytuowanego koło kościoła św. Mikołaja. Jak na dłoni było stamtąd widać obszar dawnej Granady, niegdyś jednego z największych miast Europy, a dziś znajdującego się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. 
Po zejściu z Albaicin i długim, ale wyjątkowo przyjemnym (mimo siąpiącego deszczu), błądzeniu po mieście dotarliśmy do mieszkania Ani. Wreszcie mogliśmy odpocząć w cywilizowanych warunkach, przygotować olbrzymi obiad i wymienić się uwagami na temat erazmusowego życia w różnych częściach Hiszpanii.

Późnym popołudniem zebraliśmy się na dalsze zwiedzanie miasta. Naszym celem była  wybudowana w stylu gotycko - renesansowym katedra. Przyznam, że w swoim dotychczasowym życiu nigdy nie widziałem tak olbrzymiego kościoła - jego gabaryty naprawdę robią wrażenie! Gorzej natomiast prezentuje się jego wnętrze o przyciężkawej, przytłaczającej formie.

Olbrzymia katedra.

Po zwiedzeniu katedry ruszyliśmy do Alhambry, żeby kupić bilety wstępu na następny dzień i uniknąć stania długich w kolejkach do kas. Niestety, kiedy wspięliśmy się już na wzgórze na którym usytuowana jest twierdza, okazało się, że rezerwacje przyjmowane są tylko i wyłącznie drogą internetową i telefoniczną i żadne prośby ani perswazje z naszej strony nie były w stanie tej sytuacji zmienić. (Później okazało się, że żadna z wymienionych opcji zdobycia wejściówek nie działa poprawnie i jedynym sposobem na wejście i tak jest "odstanie" odpowiedniej ilości czasu w kolejce). Wracaliśmy niepocieszeni, a jedyną rzeczą która w pewien sposób wynagrodziła nam naszą wieczorną "wspinaczkę" był widok pięknie podświetlonych murów i wież Alhambry. Resztę wieczoru spędziliśmy paląc sziszę w polsko-amerykańskim towarzystwie i pijąc piwo w niezwykle klimatycznej knajpie, przy dźwiękach starych kawałków The Offspring, Nirvany i hiszpańskim (e)ska.(od którego to słowa pochodzi tytuł całego bloga ;-).

Po spędzeniu nocy w komfortowych warunkach (każdy z nas miał własne łóżko!) po raz kolejny "zaatakowaliśmy" Alhambrę... z odrobinę lepszym skutkiem, jednak nie do końca satysfakcjonującym. Otóż udało nam się kupić bilety, ale na popołudnie... Korzystając z wolnej chwili zeszliśmy do miasta i udaliśmy się do przepięknej gotyckiej kaplicy - Capilla Real - będącej częścią katedry. Kaplica Królewska jest miejscem pochówku Ferdynanda i Izabeli - władców Hiszpanii, którzy w 1492 roku dokończyli dzieła rekonkwisty podbijając Granadę. Znajdują się też tam pochówki ich córki Joanny Szalonej oraz jej męża Filipa Pięknego. Poza przepięknym sarkofagiem wspomnianych władców w kaplicy można oglądać sztandary, arcydzieła złotnictwa, regalia królewskie, a także obrazy takich malarzy jak: Rogier van der Weyden, Sandro Botticielli czy Hans Memling.
Artyści uliczni przed katedrą.

Po krótkim pobycie w mieszkaniu i długim spacerze przez nieznane uliczki Albacin dotarliśmy do Alhambry. Tym razem nic już nam nie przeszkodziło w wejściu na jej teren i spacerze alejkami prowadzącymi do zabytków z czasów islamskich i chrześcijańskich.
Alhambra została zbudowana przez ostatnich muzułmańskich władców Granady. Na jej terenie znajdują się rozległe ogrody, twierdza i potężne mury obronne oraz Generalife, czyli letnia rezydencja emira. Jest tam również pałac władcy "imperium, w którym nigdy nie zachodziło słońce" - Karola V z dynastii Habsburgów, wybudowany już w czasach, gdy Granada znajdowała się w chrześcijańskich rękach. Twierdza i pałac zrobiły na mnie umiarkowane wrażenie. Ta pierwsza z racji dosyć ascetycznego stylu w jakim ją wybudowano, natomiast pałac cesarski ze względu na brak oryginalnych wnętrz. Za to Generalife - wręcz przeciwnie. Lekkie, arabskie budownictwo, bogactwo zdobień na ścianach, odpowiednie skomponowanie architektury z roślinnością, liczne oczka wodne - wszystko to czyniło rezydencję świetnym miejscem do życia i odpoczynku.

Po wizycie w Alhambrze nastał czas na szybkie pakowanie i drogę powrotną do Almerii....

Człowiek zakochany nigdy nie jest obiektywny w stosunku do obiektu swoich uczuć - bez względu na to czy jest to druga osoba czy ....miasto ;-). Z tego względu poniższa opinia jest pewnie mocno wyidealizowana, ale... Dla mnie Granada byłaby idealnym miejscem do życia. Stanowi niesamowite wręcz połączenie wszystkiego, co cenię. Wszędzie dookoła jest się tam otoczonym historią, co nie czyni jednak miasta skansenem Na każdym wręcz kroku czuje się wielokulturowość . Architektura jest zróżnicowana, jednak doskonale ze sobą współgra. Miasto jest położone na wzgórzach i pełne jest przepięknych uliczek, a układ urbanistyczny jest radośnie chaotyczny. Mimo sporej liczby mieszkańców nie czuć tam atmosfery pośpiechu. Na murach często widać estetyczne graffiti, wlepki i plakaty alternatywnych koncertów, a wszędzie pełno jest knajp wśród których absolutnie każdy znajdzie miejsce dla siebie. Dodatkowo miasto otaczają góry, jednak w ciągu dwóch godzin można się z niego dostać nad ciepłe morze. Jeżeli istnieje coś takiego jak "duch miejsca" to Granada zdecydowanie go posiada.

Będąc już w Almerii zostawiliśmy bagaże u naszych sympatycznych, couchsurfingowych gospodarzy i poszliśmy na plażę. Pijąc wino, podziwiając taniec i niesamowity wręcz śpiew ludzi znajdujących się w pobliżu nas odpoczywaliśmy po dniu pełnym pozytywnych emocji.

Następnego dnia znów zerwaliśmy się skoro świt, marznąc przy okazji niesamowicie, gdyż mieszkanie w którym spaliśmy było pozbawione ogrzewania. Lekko skostniali dostaliśmy się jednak na lotnisko i wsiedliśmy w samolot, którym przetransferowaliśmy się do Madrytu. Tam, po krótkim spacerze po mieście włożyliśmy się w parku (zwanym nomen omen "parkiem rencistów") i wygrzewaliśmy się na słońcu. Odbyliśmy też ciekawą rozmowę z nielegalnym imigrantem z Bangladeszu, który przy okazji sprzedawania Coli opowiedział nam historię swojego życia i...  po raz kolejny zostaliśmy wylegitymowani przez policję. Nie odmówiliśmy też sobie przyjemności zrobienia kanapek pod muzeum Reina Sofia, czym wywołaliśmy małą sensację wśród znajdujących się tam ludzi. Wieczorem natomiast wsiedliśmy w autobus do Ciudad Real, w którym wymienialiśmy się wrażeniami z podróży i oczywiście planowaliśmy, kiedy wrócimy do magicznej Granady.

Street art.

P.S. Jeszcze raz wielkie dzięki za gościnę Aniu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz