Blog podróżniczy o Hiszpanii i okolicach.

piątek, 6 maja 2011

Marakesz kontra As-Sawira cz.2

Wyjazd do As-Sawiry był strzałem w dziesiątkę - przechadzając się przyjemnymi uliczkami miasteczka wreszcie doświadczyliśmy czegoś, czego mocno nam brakowało przez ostatnie dni - spokoju. W końcu można było się zatrzymać przed straganem nie będąc nagabywanym, a otaczający ludzie nie sprawiali wrażenia jakby chcieli nas oszukać w każdy możliwy sposób (co w Marakeszu było nieomal regułą). Oczywiście wiele razy spotykaliśmy się z propozycją kupna haszyszu czy ciasteczek, które "make you hahaha 5 hours", ale było to bardziej nieodłącznym elementem folkloru lokalnego, niż czymś szczególnie uciążliwym.





Samo miasto jest bardzo kameralne, z reguły dobrze utrzymane, a jego życie skupia się w starej, otoczonej murami i oceanem części. Pełno jest tam wąskich uliczek i zaułków mieszczących kramy, zakłady usługowe i... dobrze zakamuflowane hostele. Do większości z nich (szczególnie tych tańszych) nie sposób trafić nie korzystając z usług naganiaczy, co w znacznym stopniu uzależnia posiadających miejsca noclegowe od przychylności tych ludzi. Dzięki temu jednak właściciele hosteli i naganiacze żyją w swego rodzaju symbiozie, z korzyścią dla dwóch, a nawet trzech (wliczając turystów) stron. Sprawdzony mechanizm szukania hostelu w As-Sawirze wygląda następująco:  kiedy zgłosi się do nas naganiacz (co następuje zwykle tuż po wystawieniu stopy z autokaru) nie należy go odpędzać, tylko podać swoje warunki finansowe (typu 150 dirhamów za nocleg dla 3 osób, czyli ok. 5 euro na głowę) i dać mu np. 2 lub 3 szanse na znalezienie miejsca mieszczącego się w zadeklarowanej kwocie. Później nastawić się na krótki spacer zaułkami starego miasta i... szybkie ulokowanie się w jednym z bardzo ładnych hosteli, po korzystnej, nieosiągalnej gdybyśmy zgłosili się tam sami, cenie! Dzieje się tak, gdyż to nie personel, lecz naganiacze de facto dyktują ceny noclegów! Mają w rękach mocny argument - jeśli zarządzający hostelem nie zgodzi się na podaną przez nich kwotę, nazajutrz może nie mieć klientów... W efekcie, w momencie zawarcia transakcji, wszyscy są szczęśliwi - turyści płacący umiarkowaną cenę, właściciele mający klientów i naganiacze zarabiający 10% prowizję.


Mieszkać w hostelu zdecydowanie warto, co stwierdziliśmy po jednej nocy spędzonej u hosta z couchsurfingu. Człowiek ten był niezwykle sympatyczny, jednak jego mieszkanie znajdowało się poza terenem starego miasta, sprawiało dosyć przygnębiające wrażenie, "właśnie skończył się gaz do grzania wody", a jego znajomość angielskiego (mimo deklarowanego poziomu średnio zaawansowanego) była mizerna. Natomiast my chcieliśmy kontaktu z ludźmi, wciągających, wieczornych rozmów i ciekawego otoczenia. W tym celu postąpiliśmy zgodnie z instrukcją zawartą w poprzednim akapicie i kolejne noce spędziliśmy w o wiele ciekawszym miejscu


As-Sawira poza uroczym starym miastem dysponuje olbrzymią, ciągnącą się kilometrami plażą usytuowaną nad zatoką i silnym wiatrem, czyniącym miasto wymarzonym miejscem dla kite-surferów. Jest też miejscem, gdzie co roku odbywa się marokański Woodstock, czyli festiwal Gnaoua, gromadzącym setki tysięcy fanów muzyki z całego świata. Mieszkańcy miasta szczycą się też odwiedzinami samego Jimmiego Hendrixa, co jest prawdą, jednak rodem z kawału o Radiu Erewań. Mistrz gitary wprawdzie odwiedził... okolice As-Sawiry (zatrzymał się w sąsiedniej wiosce), aczkolwiek nie był wówczas jeszcze znany, a jego wizyta była wymuszona nie miłością do miasta, tylko kontuzją nogi.

Kite surfing.

                                                             < >

Kto więc wygrał rywalizację między dwoma marokańskimi miastami? Trudno określić, bo tak naprawdę ciężko jest ocenić czy lepszy jest widok z tarasu na ocean, czy na rozświetloną metropolię, bliskość plaży czy gór, czy ciekawsza jest przechadzka i oglądanie miasta z typowo turystycznej perspektywy, czy uczestniczenie w pełni w jego życiu 24h na dobę. Myślę, że sprawiedliwym rezultatem będzie remis, zwłaszcza, że ludzie których poznaliśmy w jednym i drugim miejscu byli naprawdę niesamowici i równie ciekawi! (np. Amerykanka, która od 20 lat nie była w ojczyźnie i zjeździła pół świat, Portorykanka nie mająca jeszcze 20 lat, która zjeździła już pół Europy i wielu naszych sympatycznych rodaków, którzy jak wiadomo są wszędzie!).


                                                              < >

Po jednej, bardzo krótkiej, ale i interesującej nocy spędzonej na dachu hostelu w Marakeszu i rozmyślaniu nad marokańskim pojmowaniu idei couchsurfingu odlecieliśmy do Madrytu. Tam pielęgnowaliśmy znajomości zawarte w Maroko, na powrót zaprzyjaźniliśmy się z naszymi meksykańskimi hostami, obejrzeliśmy kapitalną wystawę fotografii Jacque Latrigue'a, powłóczyliśmy się po Parku Retiro, odwiedziliśmy muzeum Reina Sofia (gdzie spełniłem kolejne marzenie swojego życia oglądając "Guernicę" Picassa oraz obrazy Miro i Dalego), a w końcu wysłuchaliśmy rewelacyjnego koncertu jazzowego cygańskich artystów ulicznych i poznaliśmy nocne życie stolicy Hiszpanii. Jedna z wypraw, którą z powodzeniem można nazwać podróżą życia dobiegła końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz